wtorek, 1 września 2009

KONIEC WAKACJI I ...ZACZĘŁO się U NAS




Cóż, trochę czasu byłem poza. Czasem samo poza jest niezbędne do właściwego funkcjonowania, nabrania jakiegoś dystansu albo złapania równowagi, nawet miejsce takie jak to, będące niejako drugim wcieleniem należy opuścić.
Wakacje minęły nadzwyczaj spokojnie, podobnie jak samo lata bez zbytnich burz, upałów, czy innych zawirowań pogodowo-atmosferycznych, tudzież emocjonalnych przynajmniej w mieście stołecznym Krakowie, bo reszta mało interesująca.
Pierwszy dzień szkoły, która mnie już nie dotyczy spędzam na kresach podlaskich, z dala od zgiełku, pogoni, smogu, tłumów i rzeczy, w którym przychodzi mi funkcjonować na co dzień, a które dla tutejszego miejsca są zupełnie obce. Nawet smak powietrza jest całkowicie inny, piszę celowo używać słowa smak bowiem jego woń jest tak inna i intensywna, że wyprzedza zmysł powonienia, a może raczej tak długo daje się odczuwać, że drażni aż kubki smakowe. Godziny spędzone w lesie i na rodzinnych włościach z dala od wszystkiego pozwalają zregenerować postrzępiona z lekka psychikę, choć podróż pociągiem relacji Kraków – Moskwa nie należała do najprzyjemniejszych z powodu niebywałego tłoku jaki z niewiadomych przyczyn nawiedził skład pociągu. Podróż spędziłem w towarzystwie trzech delikwentów popijających tatrę light, z czego dwóch miało tak uwydatnione brzuchy, że w ich przypadku light nie miało najmniejszego znaczenia, zaś trzeci jegomość nie myślał nawet o light, własną postura zajmował co najmniej dwa miejsca siedzące, kanały słuchowe zatkał i kontemplował coś z mp3. Biorąc pod uwagę to co docierało do mnie z jego słuchawek to kontemplacji postanowiłem zapomnieć. W połowie trasy dosiadła się podstarzała paniusia narzekając, że musi jechać w przedziale dla palących, cóż nie wiele myśląc, a wziąwszy pod uwagę wyraz jej oblicza postanowiłem czyn prędzej odpalić papierosa i uchylić okno celem stworzenie drobnego przeciągu. Paniusia ubrana w sukienkę zakończoną falbankami czy zakładkami, w gorejące wzory na kształt tych z drogerii z czasów późnego PRL-u, pożerała co chwile paluszki, snacky, chipsy i innej maści przekąski, przy czym czyniła to w taki sposób by oby w najmniejszym stopniu nie rozmazać jaskraworóżowej szminki na swych wargach. Zabiegi mające oszczędzić makijaż od nadmiernej konsumpcji oszczędziły jedynie dolną wargę Pańci. Bądź co bądź, dyskretnie uruchomiana żuchwa pozwała spokojnie spocząć trzem podbródkom na obszernych ramionach, okalających piersi, które tworzyły jedną całość z fałdami brzucha.
A dziś postanowiłem oddać swe zmysły wszystkie łonie natury. Dość duże było moje zaskoczenie gdy ledwo poznawałem miejsca we własnym lesie, w którym spędziłem dość dużo czasu będąc chłopcem. Znane mi wcześniej miejsca stawały się zupełnie obce, rozpoznawałem je jedynie poprzez niezmienne usytuowane głazy kamienie, czy urwiska, zachowały się tez co niektóre drzewa ale już w zupełnie innych gabarytach, kształty co prawda niezmienione, ale w zupełnie innych proporcjach. Zrobiło się sentymentalnie, rzewnie i cicho...dziwnie. Las ten,. Miejsce to a jakby inne, niepokojąco obce, inne niż w dzieciństwie, jakby bardziej dorosłe i dojrzałe, starzejące się. Jakby we własnym pokoju, gdzie cudze meble postawione.
Jeszcze mi tylko z oczu jasnych spływa do warg kropelka rosy
a las mi nic nie odpowiada kwitnąc purpurowymi wrzosy.


Kolejna rocznica i kolejna uroczystość z serii „zaczęło się w Polsce” (o innych napiszę przy okazji). Wielki pokaz sojuszniczy na Westerplatte. Eminencje, premierzy, prezydent, szefy rządów i resortów. I ich dwoje, po których tak wiele się spodziewano, choć najwięcej się spodziewali Ci najbardziej naiwni. Ona – Angela Merkel, wygłosiła wielce dyplomatyczne przemówienie, z duża pokorą i skromną wrażliwością. W wysublimowany sposób przeprosiła za Nazistowskie Niemcy, przyznała, z godnością i uniesionym czołem. Za takie wydarzenie nie może przepraszać naród, nie może odpowiedzialności w stu procentach brać na siebie jego najwyższy przedstawiciel, nie można pokutować dozgonnie za wypaczenie, płacić dożywotnio za to, że jakaś karta historii zrulowała się i całkiem zeszła na margines narodu, jego moralności, dumy i człowieczestwa. Nie pokutować, ale pamietać., a pamięć o sobie samym będzie wystarczającą pokutą.
On – nadal dzierżący ster w rękach rosyjskiego mocarstwa. Naiwni polscy dysydenci, publicyści oraz ludzie wszelakich zawodów liczyli na jedno przepraszam. Coż, nie można nazwać tej nadziei inaczej jak tylko naiwnością, zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie publikacje w rosyjskich mediach. Będąc przedstawicielem władz, które od kilkudziesięciu lat epatują butą, przesadna dumą i nadswiadomością własnej potęgi nie można liczyć na pokorę, nie na aż taką. Przyznanie racji historii w jego wykonaniu miało miejsce może w jednym procencie, poza tym słowa o zdradzie odnosząc się do wszystkich paktów z lat 33-44 to lekka przesada, coż..to miało znaczyć chyba przyznanie się do winy za pakt o nieagresji z Niemcami, ale z jednoczesnym wspomnieniem poległych 53 tys żołnierzy Armii Czerwonej wyzwalającej Gdańsk i jego Westerplatte.

wtorek, 2 czerwca 2009

BALKONOWO

Jakiś miesiąc temu doszło w końcu do zmiany miejsca mojego pobytu. W nowym lokum moim ulubionym miejscem jest balkon, okryty dachem, obsadzony kwiatami. Zbyt wysokie barierki zbijane z czarnomalowanych desek, dają poczucie bezpieczeństwa. Nie widać mnie. Można się spokojnie schować siedząc w fotelu przy drinku. Podnosząc głowę w górę widzę dachy osiedla, patrząc w dół widzę osiedle.
U sąsiadów, po przekątnej, w linii prostej w górę, zamieszkała rodzina krakowskich gołębi. Co wieczór gdy się ściemnia samiec (tak myślę, że to on biorąc pod uwagę jego gabaryty i posturę ciała) stroszy pióra do snu, wygląda jak świeżo trzepana pierzyna z uniesionym pierzem. Ona skrzydłem okrywa dwa młode, które nim usną nieudolnie spadają z parapetu, z którego odpryskują ichniejsze zasuszone fekalia. Balkon należy do starszej pani, schną tam od dwóch tygodni pledy i koce, pewnie starowinka nie ma nawet świadomości dzikiego lokatorstwa, a podobno wystarczy podać im suchy ryż namoczony w wodzie i po kłopocie.
Po przekątnej w dół uczy się, co dzień jakiś student. A w bloku obok latarnia przytwierdzona niefortunnie do ściany, w taki sposób ze oświetla okna i balkon zamiast trotuaru; cóż niektórzy w tej szerokości geograficznej mogą przezywać białe noce, choć mnie nie do końca by one zadawalały.
Przez szczeliny w deskach barierowych swobodnie mogę obserwować, co się dzieje na osiedlu, jacyś młodociani chłopcy z gatunku blokers, żonglują piłka używając jedynie w tym celu nóg. Popisy nożnej żonglerki odbywają się jedynie w ich obecności, stając się niejako samczą rywalizacją czy męskim konkursem bratającym ich dusze. Z uwagi na brak samic tegoż gatunku w pobliżu, oraz wiek młodocianych samców zabawa ich nie ma nic wspólnego z wiosennym okresem podbojów kopulacyjnych. To taki rodzaj koników polnych, szarańczy, wirujących rochatyńców, kołujących chrząszczy. Czasami tak ma się w młodym wieku, czasami zostaje to na dalsze lata, znam wielu takich, którym to zostało i mogole nie utrudnia to codziennego funkcjonowania, tzn, nie utrudnia im, tym obok nieco bardziej.
Tutaj jakby mnie nie było. Patrzę ludziom w okna i przeżywam to w nieobecności. Lubię obserwować, niekoniecznie czyjeś mieszkania, ale tam widzę jak żyją, egzystują, widzę ich szczęścia i nieszczęścia, nie zajmuje się wówczas własnymi. A tęsknotę i resztę pozostawiam sobie.
Uderzyła mnie mucha w oko. Zmarła i osiadła na moim policzku.


Dziś w pracy znalazłem zagubione dawno temu przez jakiegoś klienta okulary, wyjąłem z nich szkła i założyłem na nos, po czym tak przemierzałem zakład pracy chronionej (choć ostatnio coraz mniej chronionej).
Spostrzegła to moja kolanka, co zaowocowało wymiana pytań i odpowiedzi:
- to twoje?
- tak moje, a co?
- pytam, bo tu ostatnio wszyscy chodzą w okularach. Pewnie musisz przy komputerze?
- tak, mam zalecenie od lekarza, do czytania z komputera, przynajmniej w samych oprawkach.

czwartek, 28 maja 2009

ग्रोस्ज्की इ RÓŻऐ

16. czerwca ponowne turnee po Krakowie Jandy, tym razem z „Dancing’iem” wg Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, podobno wzbogacony o utwory, których nie było przed dwudziestu laty w składzie występu, a tym samym bardziej spektakl stal się bardziej ujmujący, dołujący. Cóż, bilety jeszcze SA, może się wybiorę. A’propos autorki wczoraj natknąłem się na iście „jej” wiersz:
„Lidia, dostając co dzień kwiaty od Sylwestra’
czarno-modre irysy i bez purpurowy,
sprawiła sobie na nie wazon kryształowy.
Jest wazon, gdzie Sylwester?
Zwiał innymi słowy.”
Przypomniała mi się w tym momencie krótka lidiowo-sylwestrowa historia mojej pewnej znajomej. Otóż, znajoma ta poznała niejakiego młodzieńczego Sylwestra zupełnie przypadkiem, acz nieco nieostrożnie i jakby natarczywie. Sylwester był ostrożny przez dłuższy czas, choć i zaczepny niekiedy. Oboje w swej nieostrożności, choć pięknej ostrożności, napawali się uczuciem, wymiana smsowych myśli, telefonicznymi rozmowami. Widzieli się ledwie kilka razy i to nad wyraz krótko, a te razy wprawiały w stan uniesień, podniesionego ciśnienia w krwioobiegu, drgań rak i kolan u obydwojga, przynajmniej tak im się zdawało, a na pewno jej. Ona chciała iść na żywioł, a młodociany sylwester? Początkowo tak, a potem jakby mniej.
Nie pomagały wyjaśnienia typu: „on jest z innego świata. Ty zamkniesz się we własnej samotni, żyjąc w artyzmie, z rękoma w glinie i z kołem garncarskim, z Mozartem i Brellem zarazem, a on? W przydrogim garniturze pogna za karierą stwarzając pozory, a samotnie Twoją odwiedzi, gdy bywanie w niej będzie oznaka pozycji, luksusu”.
Sylwester, jak Sylwester: wino, szampan i fajerwerki, nic poza powierzchowną sylwetką i strachem w oczach, jak inni krakowscy, bez różnic. Jakby dla porównania postawić go obok innych sylwestrów z krakowskich ciemni nie znalazłby raczej różnicy. Cóż, facet ale gorszy choćby ode mnie. A my, faceci to tchórze, uwij nam gniazdo, to zanim zamkniemy drzwi już będziemy chcieli uciekać, ale Sylwester mógłby zabić Lidie, a ona nie chciałaby innego mordercy.
Sylwester uciekł po 4 tygodniach, przeszkadzała mu rzekomo prawda, uciekł tak jak się pojawił, niespodziewanie, rzucając w międzyczasie własnymi emocjami. Lidia cztery tygodnie sypiała z telefonem, po których się uwolniła, a wolność ta była dla niej przykra. Nie złamała swych dwóch zasad, i dobrze, czułaby większą gorycz.
„Dla błękitnego ptaka nie chciej złotej klatki,
A jeśliś ją już kupił, i diabli cię biorą,
Widząc ptaka na dachu – wyznajże z pokorą,
Że Twój błękitny ptaszek
Zwykłą jest sikorą.”
A moja znajoma???, hmm, Lidia siedzi patrząc w zdjęcia sikory i wciąż odkurza złotą klatkę…czeka.


Z pozdrowieniami dla pseudogóralki z pseudogór.

wtorek, 28 kwietnia 2009

MĘŻCZYZNA Z MPK, odsłona III

„Istnieje pewien gatunek ludzi, dość dziwny, nie przewidywalny. Osobniki tego gatunku wiedzą, kiedy, gdzie i dokładnie, w jakim momencie się pojawić, przychodzi z nienacka (niestety na google maps nie znalazłem takiego miejsca), pojawia się na pięć minut. Jest bardzo skuteczny w działaniu byle te pięć minut zaistniało, byle było. Nie jest to gatunek perfidny w swym gdyż nie ma w założeniu pięciominutowego bytu, choć po pięciu minutach przepada.
Są też pewnie niedopowiedzenia, które niweczą litanie najszczerzej wysłowionych dopowiedzeń, niezależnie od ich prawdziwości, jakości i ilości; stają się niczym przy tym jednym niedopowiedzianym.
Są też pewne chwile, dwuminutowe, spędzone na dworcach, peronach, czy w poczekalniach, spędzone gdziekolwiek, które zapadają w pamięć, dla których nikną godziny. Takie, które chce się przeżywać na okrągło, wówczas, gdy cyfry dążą do nieskończoności, te chwile dążą do 120 sekund, a potem na nowo, a potem od nowa. Odliczanie trwa” – wymyślał.
Ucieka do świata własnej wyobraźni, fantazjuje, myśli, tworzy obrazy nierealne, ale z drugiej strony na tyle prawdziwe, że możliwe, zwykłe, zwyczajne i proste. Podąża za nierzeczywistością, tworząc w głowie obrazy i wizerunki rzeczy miejsc, sytuacji, jakie nie mają miejsca, acz takich, jakie mogą miejsce mieć. Peron na stacji, kolacje, śniadanie, rzut uśmiechem i okiem na tyle celny, że wprawiający w radość.
Palił papierosa ze współtowarzyszką, bezsłownie. Zerkał w zupełnie innym kierunku, w inną stronę, po każdym zaciągnięciu się dymem oboje robili półokrąg przemieszczając się wokół publicznej popielniczki. Zaciągniecie, przemieszczenie, zaciągnięcie, przemieszczenie i tak na zmianę. Wyglądali jak zombie.
„ Biorę głęboki oddech. Niektóre nowotwory głowy, te zupełnie nieperioratywne zmuszają do zaczerpnięcia takiej dawki powietrza, która przyjdzie wszelkie zakamarki płuc, przejdzie przez trzewia i do wnętrza nowotworu by go żywic”. Chciał czerpać te powietrze w takich dawkach.

czwartek, 23 kwietnia 2009

IMIENINOWO

„Dziś imieniny Jerzego i Wojciecha, a także urodziny Szekspira, wszystkiego dobrego.” Fragment wpisu z dziennika K. Jandy, ja osobiście czuję się zaszczycony.
Zupełnie nie obchodzę imienin, acz życzenia, jakie otrzymałem są bardzo miłe, jestem wdzięczny za pamięć i kawał wielkiego własnoręcznie lub też własnomikserowo upieczonego sernika, jaki koleżanka z pracy niespodziewanie przyniosła z tejże okazji, dziękuje za poprawę nastroju. Jednakże w związku z tym, iż nie hołduję aż tak świętu nie zamierzam wychodzić naprzeciw z bochenkiem chleba, solą, szynkami, mięsiwami ani inna kiełbasą, choć ta podobno przegoniła „ich” kiełbasę. De facto ta ich kiełbasa zawsze była mniej smaczna i mniej aromatyczna od naszej, o tym fakcie mogłem łatwo się przekonać choćby wczoraj w ramach wizyty pewnej klientki, która zapachem naszej kiełbasy aromatyzowała cały mój zakład pracy, nawet jak wydychała powietrze miałem wrażenie, że jest świeżo po konsumpcji. Poza tym u nich oprócz tej ichniejszej kiełbasy są podobno takie puby (zasłyszane z radia), do których wstęp kosztuje 5 euro ( 21.2 plnów według dzisiejszego kursu), zakłada się tam specjalne ochraniacze na ubranie i upaja się unoszącą się wonią alkoholu, osiąga się pełen relaks i odprężenie w alkoholowym odorze. Z calą pewnością nocne autobusy krakowskiego mpk są dużo bardziej ekonomiczne: wjazd do lokalu kosztuje 3 plny, w cenie zapewniona klimatyzacja okienna, dzięki której zbędne stają się ochraniacze na konfekcje, wycieczka krajoznawcza, a aromat unoszący się w powietrzu identyczny, do tego dochodzi zabawa rozentuzjazmowanego tłumu chwiejącego się na nogach. Po wyjściu z lokalu czujemy się tak aby skosztować naszej kiełbasy w formie zakąski.
To by było na tyle wywodów imieninowych. Zresztą ostatnio jak widać wszystko kręci się wokół woni, a podmiot w glowie…..eh

wtorek, 21 kwietnia 2009

MONO NIESTEREO

„Słuchaj, musisz spróbować tego, bo nawet nie papieros, zresztą sama nie wiem, co takiego. Wiesz narzeczony Karoliny przywiózł mi w prezencie z Indonezji. Są takie jakby goździkowe.”
Jakiś fragment zasłyszanej rozmowy dwóch pań w średnim wieku w niedzielne popołudnie, gdy siedziałem na ogródku „Pubu pod złotym kurem”. Panie eleganckie, ubrane jak przystało na dzień świąteczny, jedna w niewielkich rozmiarów kapelusiku, druga w lekko przerzuconym przez szyje jedwabnym szalu, obie popijające kawę i palące te goździkowe nibypapierosy.
Chcąc, nie chcąc spoglądam od czasu do czasu na nie i ta samą droga słyszę, o czym rozmawiają, zamiast zagłębić się w lekturze historii pachnideł i innych chemikaliów, którymi raczymy zmysł powonienia. Zarówno lektura, jak i próby napisania czegokolwiek spęzają na niczym. A to, co udaje się napisać w ogromie bólu intelektualnego nie zawiera w sobie żadnego polotu i nie wzbudza nawet mojego zainteresowania. Pustka intelektualna, chaos emocjonalny. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że jestem w stanie napisać więcej o szaliku jednej z Pań, kapelusiku drugiej, o chłopcu na rowerze, nie dopitym piwie niż o jakiejkolwiek wonnej substancji. Moje jedynie postrzeganie zapachów ograniczyło się do rozpoznania ostrej nikotyny, dwutlenku węgla i aromatu goździkowego, co w moim odczuciu nie przysparzało większych doznań w nozdrzach, a goździki lepiej pachną z jabłkami aniżeli z tytoniem. Choć, podobno, człowiek zmysł powonienia odkrył w sobie w momencie dostrzeżenia istnienia ognia ( wiem, bowiem delektuję się ostatnio literatura fachowa, nawet poznałem wzory na różnego rodzaju aldehydy). Zarośnięty brodaty mężczyzna ubrany w skory zwierzęce, który nie jest nawet świadom własnego zapachu (co z całą pewnością było niezwykłym przywilejem biorąc pod uwagę stan jego higieny) rzucił krzemieniem o krzemień i rozpalił ogień. Ten początkowo nikły płomień rozprzestrzeniając się strawił jakieś trawy, może skóry czy zbiorowo zdobyty pokarm. Wszystko to wydobyło z ofiar płomienia tak bardzo drażniące nozdrza wonie, że pradawny człowiek zdał sobie sprawę, że nie tylko widzi ale i czuje. Pewnie zadziwiony podłubał w nosie i pobiegł na łąkę i zrywał wszystko, co pachniało lepiej niż zgliszcza i zaniósł swej pradawnej bezzębnej oblubienicy, a ona być może nawet to zjadła. Bo cóż w takiej sytuacji miała zrobić z chwastem, kiedy zazwyczaj dostawała kawał surowego mięsa, poczucie romantyzmu było jeszcze nieznanym.
Ogólnie moje mózgowie wygląda przez ostatnie dni jak wielki pustostan myślowy, mimo, że miejsca tam było dość niewiele, podmiot zajętości nie pozwalał na wtargniecie innym podmiotom. Nowe lokum, jakie udało się znaleźć, mimo że należy do tych częściowo umeblowanych pozwala na dużo większe zagospodarowanie własnej przestrzeni niż moja głowa. Czasami pojawia się taki dziwny podmiot: myśl, ktoś, zdarzenie czy jakaś sytuacja, pojawia się najczęściej z nienacka, niespodziewanie, zasiada w głowie i nie daje dość innym do głosu, nie posunie się bezczelnie i nawet tym starszym myślom emerytkom nie ustąpi miejsca. Zajmuje tyle miejsca ile się da, mało tego doprowadza do stanu monotematyczności. Monotematyczność myśli, zachowań, monotematyczność werbalna i mimiczna, choć miła, acz niekiedy mile mecząca.
Cóż, wszystkie podmioty moje i innych: posuńcie się troszkę…. troszkę bardzo.

niedziela, 12 kwietnia 2009

SCYZORYKOWO


„Jeżeli my duchy płoche obraziliśmy was trochę
wiedzcie że to sen jedynie i zaraz jak sen przeminie
niech ta cała sprawa błaha nad wami jak sen się waha
trwajcie w tym śnie jak w zabawie a co złe to ja naprawie
bo ja jestem bóg koleżka we mnie cała radość mieszka
a tym większa będzie przecie jeśli mnie nie wygwiżdżecie
niech nikt mnie kłamcą nie zowie
dobranoc drodzy widzowie
dajcie nam brawo łaskawie a co złe to ja naprawię”

Dalsza odkrywczość serwus maddonny

"Przeciw temu czasowi, kiedy mnie wyminie
kiedy poczną Cię mierzić wszystkie moje wady
kiedy sumę rzuciwszy na czyjeś wezwanie
to dawać będziesz zyski i obliczać straty
Przeciw temu czasowi, kiedy mnie wyminiesz
ledwie okiem rzuciwszy nosisz pozdrowienia
kiedy miłość zmienionym łożyskiem odpłynie
i ważne znajdziesz dla niej usprawiedliwienie
Przeciw temu czasowi umacniam się teraz
w wyniosłych murach wiedzy o mojej wartości
te oto rękę prawą podnoszę niech wspiera
wszystkie moje powody do innej miłości
chcąc mnie bowiem porzucić prawa przywołujesz
ja jednakże nie umiem, czemu mnie miłujesz”


Przypadkiem natknąłem się na „Serwus madonna” Janusza Radka, polecam płytę spodbaranowego artysty. Mały cytat z płyty, celowo bez znaków przystankowych.
Dziś dzień tęsknoty za kresowym Lublinem; na obrazku: moja brama grodzka. Życzę jeszcze jednego jajecznego dnia, a majonez każdy zrobi sam.....

sobota, 11 kwietnia 2009

WSZYSTKIEGO JAJECZNEGO

SWIATECZNA PODROŻ


Szósta rano – wyjazd z Krakowa. Jadąc kilka miesięcy temu bożonarodzeniowym pociągiem doświadczałem wschodu zimowego słońca. Ostra jego obręcz rozrywała bladosiwy horyzont. O tej porze roku jest już jaśniej. Ledwie widoczne słońce w kolorze złamanego różu, jaki nastolatka nakłada na swe młodzieńcze wargi, przebija się przez chmury, paryski błękit nieba barwi się miejscami sieną paloną, a gdzie indziej ostrym pomarańczem. Im bliżej obręczy tym ostrzej, śmielej, a nawet wulgarniej w nasyceniu barwy.
Przemierzam Małopolskę, czuć całą jej wyżynę, zwłaszcza mając w świadomości plaskość późniejszego Mazowsza. Wyjeżdżając z Krakowa mijałem osiedle na wskroś przypominające lubelskie Czuby...sentymentalnie jakoś.
Za Krakowem zaorane świeżo pola, kiełkujące oziminy. Pasiaste wzgórza, na przemian pola, łąki, lasy, na których cywilizacja węgla i stali ustawiła żelbetonowe słupy elektryczne; to się kłóci. Czytałem kiedyś felieton jak to Andrzej Wajda szukał do filmu krajobrazu bez słupów. Musiał mieć ciężkie zadanie, nie lada problem. A słońce coraz agresywniej wdziera się przez okno przedziału.
Współtowarzysz podróży, rzekłbym powtórny, zasnął. Powtórny bo już z nim jechałem kilka miesięcy temu, poznał mnie. Niewielki, filigranowy chłopiec (o ile tak można powiedzieć o mężczyźnie, choć postura i do tego mu daleko) w wieku około 20 lat zmierza na jeszcze dalsze kresy niż ja więc będzie dzielił ze mną drogę do samego końca. Zanim jednak usnął, powiedział o sobie tak dużo, że wiem o nim prawie wszystko, poza imieniem, dalsza obserwacja jego osoby wydaje się być zbędną. Ma siostrę, która wychodzi za mąż w sierpniu i dwóch braci ciotecznych, którzy z kolei założą rodziny już w lipcu. Pracuje w jednym z krakowskich sklepów spożywczych, w jednym z tych, gdzie mimo wygórowanych cen robi się zakupy z uwagi na brak czasu i mnogość asortymentu. Ma na sobie buty z Deichmana, widział kiedyś takie na jakiejś ulotce tego obuwniczego supersamu. Pali lekkie papierosy i posługuje się sprawdzoną, niemiecką technologią w postaci telefonu komórkowego. Dobrze, że usnął, jest zbyt gadatliwy. Śpi jak kot, przy czym wygląda jakby myślał. Podpiera twarz dłonią, wsparta łokciem o parapet. Jego rozwidlone palce są tak drobne, że nazwałbym je paliczkami, tak cienkie, że brakuje jedynie błony pławne między nimi.
Stoję na bliżej nie określonej stacji, vis' a' vis stoi jakiś skład pociągowy, wagony zbite z zielobrunatnych desek, z małymi oknami wyglądają jak wycięte z wojennych filmów, do tego te napisy: wagon mieszkalny, czy wagon łaźnia. Dziwnie to wygląda.
Swoją drogą lubię jeździć pociągiem, to mnie w jakiś nieodgadniony sposób wycisza, nieokreślenie nastraja. Równomierny stukot kół w jednostajnym rytmie, won torowiska: stalowych szyn, drewnianych, nasmarowanych belek i tych kamieni, które tylko tu można znaleźć, tylko na torowisku. Skąd oni je biorą? Kiedyś kupię sobie bilet weekendowy i od piątku do niedzieli będę jeździł ot tak.
Znów pola, łąki, można by liczyć krowy ale jeszcze za wcześnie na wypas. Widziałem bażanta: psa tzn, samca. Stał nieruchomo, wzniośle z wyprostowaną szyją, taki król kuraków, dumny, z rudawą szyją, sinoniebieskimi oczyma i z tym wyprostowanym ogonem, długim, cętkowanym, acz nie krętym. Stal między dwiema brzozami upstrzonymi seledynowym, młodym listowiem. Ciekawe, że brzoza zawsze rozkwita jako pierwsza i zawsze na Wielkanoc, jakby świadoma własnej potrzeby i roli w palmową niedziele, a święto przecież ruchome.
Stoję na jakiejś nieznanej mi stacji ale to nadal Małopolska, poznaje po rejestracjach. Jakiś cmentarz, jakieś nagrobki powszechnie przystrojone palmami, kwiatami w najróżniejszych odcieniach żółci, począwszy od tej klasycznej przez cynober aż po jej ordynarną wręcz odpustową wersję. Cmentarz wiosenny, tak wiosenny, że aż nie przystoi.
Sędziszów. Zwiedziłem pociągową toaletę. Jest jak zwykle. Szarozielone, wypłowiałe, emaliowane ściany, zielone papierowe ręczniki i zielona kostka mydła,; oba w scenerii kolorytu ścian staja się ledwie widoczne niczym dwa toaletowe kameleony. I ta kostka ordynarnie drażniąca nozdrza, która ma imitować odświeżacz powietrza. Odymione okna, wyprodukowane przez „ ZKTE Nowy Sącz”, nie pozwalają wyglądać dla zabezpieczenia intymności delikwentów oddającym się potrzebom fizjologicznym. Okna jak zawsze uchylone, uchylone są zawsze niezależnie od pogody. Po godzinie jazdy zaczyna brakować wody w spłuczce, to straszne, zważając na fakt, że pociąg jest relacji Kraków – Moskwa, pozostaje mi współczuć bywalcom przybytku pod koniec biegu pociągu, dobrze, że ja wysiadam w 1/3 trasy. Nowy skórzany pasek sprawia kłopot przy rozpinaniu.
Kielce. Minąłem przejściowy płaskowyż między Małopolską, a Świętokrzyskim. Zmierzam przez region pseudogór. Pseudogór bo choć najstarsze to gór w niczym nie przypominają. Tektoniczne prawo dżungli. Wciąż wypiętrzające się Karpaty i Sudety powodują zapaść Gór Świętokrzyskich. Teraz to już tylko pagórki zostały, dziś osłonięte mgła, tak gęstą, że zza okna pociągu nie da się rozpoznać, czy dab czy buk stoi. Góry nią obleczone, a kotliny pokryte. Z drapieżnego słońca nic nie zostało, jego nie byt nastraja do snu. Obudzę się gdzieś na płaskim Mazowszu, gdzie jak encefalogram pagórki, wzniesienia i inne nierówności terenu stopniowo nabierają kształtu linii prostej, maleją, równają, kula się. Na Mazowszu wszędzie zielono jak na fizycznej mapie Polski, zieleń ta sama, tylko stróżki rzek jakby bardziej szare i brudne niż te naznaczone na mapie. Za oknem mazowiecka dróżka wśród pól obsadzana mickiewiczowskimi wierzbami stojącymi obronnie, skrywającymi za sobą pola, broniącymi je przed dróżką by ważyła się w nie wtargnąć. Dróżką, na starym zdezelowanym rowerze jedzie starszy jegomość, ma dwie banki mleka z porannego udoju przewieszone po obu stronach kierownicy. Siwy, zgarbiony, wygląda samotnie. Banki gna go w dół, a wierzbowe witki osadzone na grubych, krągłych pniach, przeganiają. Dróżka na Warszawę? Szczęśliwiec staruszek, mleczarnia nie jest mieście stołecznym. Nienawidzę warszawy, nie cierpię tego miasta. Już na dworcu centralnym boli mnie głowa, gubię się w podziemiach. Jest niby rozległe, a jednak ściśnięte, wielkie ale zbyt małe by wielkością się chlubić, stołeczne ale nie dość kulturalne. Nierówno poustawiane wieżowce, wyrosłe w latach 90tych bez ładu i składu, jakby ktoś dmuchnął w dmuchawiec, a gdzie spadło ziarnko tam wyrósł gmach. Dworzec centralny – absurd architektury minionej epoki, gdzie młodociani chłopcy oddają się za pięć euro nie zależnie wartości przelicznika. I ta „Starówka” szybko odbudowana bez dobrego pomysłu dla umocnienia ducha narodu i wartości poprzedniej władzy, przypomina bardziej osiedle domków jednorodzinnych dla barbie niż stare miasto. Ludzie chodzący jej uliczkami też plastikowi, przestylizowani, kiczowaci jak barbie i z reguły niewarszawiacy (bez urazy dla moich kilku ulubionych Warszawiaków).
Jadę dalej, na kresy, na Podlasie, do mieściny, wielkości stołecznej dzielnicy, starszej od Warszawy, Krakowa, czy Lublina, gdzie szlachta nosząca moje nazwisko zerwała w XVII wielu sejm koronny stosując liberum veto (nie wiem czy powód do dumy, czy wstydu bo szczegółów sprawy nie znam) ja tylko odziedziczyłem domniemany herb szlachecki.
A tu jeszcze więcej piasków, lasków, równin, jeszcze bardziej zielono i prosto.
Dosiadł się jakiś delikwent w przykrótkich sztruksowych spodniach, jeden z takich, co wyjechali do miasta stołecznego zarabiać pieniądze. Jest tak ogólnikowy, ze nie wzbudza jakiegokolwiek zainteresowania. Siedzi tak z noga na nodze i czyta naukowe periodyki bez wyrazu na twarzy, bez zachwytu, czy krytyki.
Podlasie. Kres wędrówki. Do domu! Do mamy i taty i do trzydniowego jedzenia i ciągle zadawanego pytania: co u ciebie słychać?

piątek, 10 kwietnia 2009

SZEPTÓW TOWARZYSTWO

Wieczór w „Szeptach”. Jak miło. Otwarte okna pozorują drzwi, w oknodrzwiach stoliki wyglądające na kamienne uliczki, a u ich stóp rząd stolików na trotuarze, dosłownie kilku. Półmrok. Stłumione światło kawiarnianych lampek w kolorze rubinu delikatnie barwi twarze przybyszów. Naprzeciw sporych rozmiarów lokal, dla kontrastu mieni się błękitem, który spływając na ratanowe krzesła napełnia je zielenią. Stoliki oblegane wielkotygodniowymi gośćmi. Przypomina mi się paryski sierpień z 1997 roku, kiedy byłem tak pierwszy raz. Boczne, wąskie, kręte, brukowane uliczki Paryża ginące w letnim mroku, czy porannej mgle.
Miły powiew ciepłego, wiosennego, wieczornego powietrza wprowadzającego w stan marazmu, lekkości myśli i ducha. Nie wiem, co kryję się w tym miejscu, ale wprowadza mnie ono w dziwną, bliżej niezidentyfikowaną melancholię i to zupełnie bez powodu, ale w taki rodzaj melancholii, który dziwnie wywołuje uśmiech na własnej twarzy, jakieś odczucie zadowolenia. Moje wieczorne towarzystwo w osobie jednego kompana okazuje się być bardzo sympatyczne. Niewielu obcych ludzi wywołuje potrzebę słuchania, słuchania, słuchania, a następnie mówienia, mówienia, mówienia. Bywają takie miejsca, bywają tacy ludzie, dziwne osobliwości, które powodują potrzebę wspomnień, chęć pamięci o dzieciństwie: spacerów po lasach, wędrówek po górach, nieprzespane, burzliwe noce pod powłoka namiotu. Osobliwości te wywołują w człowieku szczerość i naturalność słów i zachowań, czasem aż wydaję się, że wirtualny kompan – blog stanie się zbędnym. Ale osobliwości takich jest tak niewiele, że blog utrzymuje swą pewną pozycję. Z rzadka pojawiające się kreacje rzeczywistości wpływające na myśl, sposób innego, bardziej naturalnego, wręcz niewinnego pojmowania przez człowieka rzeczywistości doceniane są przez niego w sposób nieświadomy zupełnie. Pojawiający się uśmiech na twarzy, sentymentalne spojrzenie, rozmarzona głowa i chęć obserwowania, poznawania na nowo przez otwarte okna Szeptów.
A mnie ostatnio doceniono bardziej świadomie. Ktoś, będący podobną osobliwością docenił moją pisaninę, na tyle by zaproponować pisanie komuś, gdzieś, kiedyś, na inny temat i za mamonę, w jej nieperioratywnym znaczeniu. Miło, zwłaszcza, że blog jest egoistycznie mój. Nie dzielę się z nikim, a piszę jak patrzę, postrzegam i czuję. Nie wplatam tu czegoś, przez co mógłbym liczyć się z innymi, zważać, uważać, zastanawiać się. To moje rozdwojenie jaźni, świat dla mnie, moich myśli, patrzenia i widzenia. Substytut osobliwości.
Pozdrowienia dla Scyzoryka.

czwartek, 9 kwietnia 2009

MĘŻCZYZNA Z MPK, odsłona II

Obudził się o świcie. Przez niedosłonięte zasłony wpadało wczesne, zewnętrzne światło. Po wczorajszej, często i konsekwentnie uzupełnianej szklaneczce, jego głowa ciężko opadała w poduszkę, żłobiąc w niej głęboki dół. Przyspieszona erozja za pomocą potylicy czyniła w poduszce kanion, a jej ubijanie było potęgowane dźwiękiem kopulujących za oknem gołębi. „ Dobrze, że to sobota” – pomyślał, zmieniając pozycję na taką, która skuteczniej ochroni jego nadwrażliwy, dziś, słuch przed zaokiennymi dźwiękami. „Cóż, jak nie drażniąca wołowina, to gołębie ze zbyt dużą energią i chęcią do zachowania gatunku.” Wszelkie przejawy, czy próby empatycznego, sympatycznego postrzegania świata spełzały na niczym. Potrząsnął poduszką i włożył głowę pod jej spód, jednak stopniowe pozbawianie go do stałego dostępu do powietrza stawało się bardziej uciążliwe niż wrzaski ptactwa przechodzącego ruję.
Wstał, właściwie siadł okrakiem na łóżku, przytrzymując dłońmi, wspartymi łokciami na kolanach powstrzymywał, właściwie próbował powstrzymać odruchy wymiotne i zawroty nawiedzające jego ociężałą czaszkę. Po jakiejś godzinie zastygania w bezruchu postanowił mimo wszystko otworzyć okno. Wczesnowiosenne, jeszcze mroźne powietrze, jakie bez przeszkód wtargnęło do pokoju, przepełnione było zapachem ulicy, smogiem i Bóg jeden wie, czym jeszcze, ale wszystkim, co było wielkomiejską wonią. Mimo całego ładunku gazów cieplarnianych wydało się być rześkie, odprężające, z pewnością lżejsze aniżeli to konkurencyjne zalegające w zamkniętym pomieszczeniu. Zapach i dźwięki ulicy, mimo że dalekie od czystości swej formy, stawiały na nogi, pozwalały na powrót do rzeczywistości.
Wychylił się, spojrzał dyskretnie w okno sąsiadów, nie poczuł żadnej woni, żadnego aromatu. Bezzapachowa lekkość podwórka. „Na gotowania obiadu za wcześnie, a śniadania raczej nie pachną, a na pewno mniej intensywnie.” – powiedział sam do siebie.
Dziwnym sposobem zapalony papieros w towarzystwie mocnej kawy po turecku z wciśniętą nie przyprawił go o mdłości. Swoje, zapewne, uczynił chłód wdzierający się otwartym oknem, w którym stał wspierając swój nagi, zarośnięty tors o jeszcze bardziej chłodniejszy parapet.
Do głowy przyszła mu pewna kobieta, którą poznał na jakimś raut’ie kilka miesięcy temu. Widział ją tylko tam i tylko wtedy, nigdy więcej potem. Co pewien czas otrzymuje od niej smsa, choć dość rzadko, mimo, że intensywność wymiany myśli tą drogą, początkowo, zdawała się zapowiadać zgoła inny obrót sprawie. Pochodziła ze Świętokrzyskiego, taka niby góralka z niby gór. „Swoją drogą” – pomyślał – „co za wariat nazwał te kilka pagórków, górami. Przecież nawet nie trzeba żadnego wysiłku by wejść na którykolwiek szczyt”.
Nie cierpiał kobiet, które patrzyły wyłącznie przez pryzmat własnej osoby, nie cierpiał. Kotek, które odzywały się tylko wtedy, kiedy to one miały na to ochotę, a potem milkły na tydzień by w końcu napisać: „co słychać?”. Niczym wiązka światła puszczona przez pryzmat rozwidla się na kilka barw, tak te kobiety w rozproszeniu swych świateł myślą, że przyciągają. Problem stanowi to, że one same nie znajdują spójności w rozwidlonej wiązce i nie zawsze wiedzą, która ze świetlnych barw przyciąga, a która odpycha. Czasem błękitna, innym razem czerwona. On chciał te wszystkie barwy z osobna i wszystkie razem w jedne wiązce światła białego. Wtedy, gdy jeszcze szukał, myślał o takiej, która sprawiłaby, że straci z życia najprostsze rzeczy, takie jak paluszki rybne, i tylko tyle. Kolejna kotka. Wyimaginowany pers. Wyimaginowany tylko przez nią samą i tylko w jej wyobraźni. Nawet wątróbki nie jadłaby mordką z miseczki, a nienaturalnie wybierała łapką. Czasem czytywał te smsy i widział sztuczne wybieranie posiłku za pomocą łapki, a potem spacer z pseudogracją po brudnej podłodze.
Westchnął. Postanowił nie obarczać już i tak ciężkiej głowy rozmyślaniami nie mających większego znaczenia. Poszedł do kuchni i skupił się na patelni. Rozgrzał masło, wbił kilka jajek. Rzadka, połpłynna jajecznica na maśle, jak dla niemowlęcia, taką lubił najbardziej.

niedziela, 5 kwietnia 2009

PATTY DIPHUSA "II"

„ Wychodziłam z imprezy i zobaczyłam takich dwóch przy samochodzie. Co za mężczyźni, co za samce. Podeszłam do nich, a oni zapytali czy chcę z nimi jechać na imprezę, odpowiedziałam, że tak tylko musze puścić małego pawia, poczym elegancko się schyliłam i puściłam pawia z gracja i elegancko, jak na gwiazdę porno przystało. Wzięli mnie do parku i zgwałcili. Nie, żeby to był mój pierwszy gwałt absolutnie, ale jak mogli mnie tak zostawić na tym trawniku, w poszarpanej sukience, rozmazano, gwieździe takich rzeczy się nie robi, wyglądałam, normalnie, jak jakaś punk piosenkarka. Boże, jeden, co dopiero wyszedł z więzienia, a drugi to gej, który się w nim zawsze kochał, no i postanowił zrobić mu taki prezent, bo ten pierwszy morderca zawsze o mnie marzył. Ale jak już mnie tak gwałcili to postanowiłam się odprężyć, robić ćwiczenia relaksacyjne. „Ja żyje szybko to mi się przyda” – pomyślałam. „ Róbcie ze mną, co chcecie” – powiedziałam i oddałam się kontemplacji. Wyobrażałam sobie ze jestem na Karaibach i tak płynę sobie, tak mnie ta lazurowa woda unosi i chlupie, chlup, chlup, chlup.
Kiedy się w końcu ocknęłam złapałam taksówkę i chciałam jechać do domu. Wsiadłam i zaczęłam opowiadać taksówkarzowi jak to mnie zgwałcili, ale kurwa, co, trochę mu ubarwiłam, nie powiedziałam przecież, że to dwóch jakichś morderców, tylko cała zgraja, okrutników baskijskich i wszyscy byli terrorystami, mieli brody i takie piękne oczy. No jak tak mu opowiadałam to nawet nie wiem, kiedy moja ręka znalazła się na jego rozporku i zapytałam czy nie ma ochoty, powiedział ze ma, ale czybym nie zostawiła żadnych śladów. Zrobiliśmy to szybko na masce, po czym on do mnie, że jestem pierwszą kobietą, której lizał cipkę. No jak mnie to, kurwa, wzruszyło, jak rozczuliło, aż mu powiedziałam, wychodząc z auta, że chyba się w nim zakochuję i żeby zrobił cos szybko by ten czar prysł. „Jestem żonaty i mam dzieci” – powiedział, phi, jakby mnie to, kurwa, wzruszało.”
Ewa Kasprzyk vel Patty Diphusa weszła na scenę, nie zza kulis, a od strony publiczności, w plastikowych butach na olbrzymim obcasie, w kusej świecącej sukience, w długim do kostek płaszczu w panterkę, w wielkiej landrynkowej, różowej peruce, ze sztucznymi rzęsami obsypanymi brokatem tak długimi, że nachodzącymi aż na czoło. Typowa, przerysowana w wyglądzie i mentalności almodowarowska kobieta.
Godzinny monolog śmieszył, bawił, zaskakiwał wulgarnością i prostotą opowieści o seksie, momentami szokował, wzruszał. Wszystko, co zostało powiedziane było jednoznaczne. Widzowie może momentami zaskoczeni, czasem wstrząśnięci tekstem bawili się wyśmienicie.
Patty była każdym z tych kilkudziesięciu widzów, na których patrzyła ze sceny. Mogli się w niej przeglądać jak krzywym zwierciadle, patrzeć na swoje pragnienia, fantazje, chęć aktywności, jakie ona uosabia, jakie brutalnie i wulgarnie wyrywa z piersi każdego uczestnika spektaklu. Była wszystkimi widzami jednocześnie i każdym z nich z osobna. Jakby ją zamknąć w szklanym szczelnym pomieszczeniu byłaby uwieziona dokładnie tak, jak nasze pragnienia i żądze, którym za nic nie pozwalamy wyjść na zewnątrz, zetknąć się z rzeczywistością.
„No kurwa mać, Tina Turner miałaby wilgotno jakby zobaczyła, co on robi z jej przebojem na tym parkiecie. „Musiał być mój”- pomyślałam, podeszłam, więc i powiedziałam żeby dla mnie trochę poruszał tym umięśnionym tyłeczkiem. Poszłam z nim do toalety, męskiej oczywiście, chcieliśmy zrobić sześć dziewięć i pójść na całość, ale co można zrobić na jednym metrze kwadratowym, do cholery. To stałam tak i stałam, z noga w górze, a kiedy skończył powiedział mi: „ Jesteś pierwsza kobieta, której wylizałem cipkę”. Potem ktoś zaczął walić nam do drzwi, więc wrzasnęłam: „zajęte, zajęte” i usłyszałam: „Chodź tu, orgia jest”. Co za plant, no kretyn skończony, kurwa mać, ja i ten mięśniak to orgia, na nas dwoje, kurwa, debilu”. Otworzyłam drzwi, a tam stał mój taksówkarz, Lucio, popatrzył na mnie dziwnie zaskoczony to spytałam: „Jesteś wkurwiony, że pieprzę się z innymi facetami?”, na co on mi odpowiedział: „tak, jeśli to robisz z moim kochankiem”. Obciągnęłam spódnice i poszłam do domu.”
Skrycie chowane pragnienia, stłamszone gdzieś głęboko, wciśnięte i zbite do najmniejszych rozmiarów nie wychodzą na jaw, nie idą plantami na spacer, bo im zabraniamy. Dusimy je ze wstydu, lęku, zbyt dużej ilości zahamowań, z powodu własnej mentalności. Wcale nie chodzi mi tu o fantazje seksualne, to zwykła przenośnia. Zwyczajnie nie jesteśmy takimi, jakimi moglibyśmy być, jakimi chcielibyśmy. Odkrywamy się tylko, przed sobą, nie mamy odwagi na publiczność, a nasz teatr, jaki tworzymy sami na własne potrzeby codziennie i niby spontanicznie jest, jedynie, gombrowiczowską maską. Patty pokazała się publiczności, na tyle była odważna, pokazała swą cipkę, w której zgubiło się tysiąc mężczyzn, ale tez w końcu zdjęła różową do granic możliwości kiczowatą perukę i wcale nie była szczęśliwa. Po prostu kwestia wyboru.
Byłem i cholernie jestem zadowolony, że byłem

sobota, 4 kwietnia 2009

MÓJ DROGI G.

Miał tu dziś mieć miejsce zupełnie inny wpis, cos na kształt kolejnych rozmyślań czterdziestolatka w autobusu. Jednak nie. Wczoraj dostałem od mojego znajomego Górala sms, którego treść mniej więcej brzmiała tak: „jutro idę do spowiedzi, aż się boje”.
Dalsza wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak:
- a czemu? Tak dawno nie byłeś?
- No nie, chodzę dwa razy do roku, ale trochę nagrzeszyłem.
- Aż tak?
- Trochę, a do tego jeszcze to, kim, jestem. Zresztą kiedyś chodziłem, co miesiąc.
- Ja kiedyś tez, przed bierzmowaniem, jak trzeba było „zaliczać’ tzw. pierwsze piątki.
- A teraz nie chodzisz?
A teraz nie chodzę, ostatnio byłem wówczas, gdy poproszony zostałem do przyjęcia roli ojca chrzestnego w konfesjonale stawić się musiałem. Nie sądzę, póki, co by obecność śmiertelnika takiego jak ja jest mi konieczna do obcowania z bóstwem.
Mój znajomy jednakże jest aktywnym uczestnikiem tegoż rytuału, co najmniej dwa razy w roku, jak sam twierdzi. Najwidoczniej jest to mu potrzebne z jakiś konkretnych pobudek, w całości znanych tylko jemu. Być może dla oczyszczenia ducha, ściszenia wołania własnego sumienia, a może po prostu dla świętego spokoju i zachowania tradycji, w jakiej go wychowano. Mnie jednakże wychowano w tradycji na wskroś identycznej. Co powoduje we mnie brak konkretnej potrzeby takiego spotkania w ciemnym miejscu, jakim jest konfesjonał, wspólnego wdychania powietrza wraz księdzem, rozmowy przez drewniana kratę? Pewnie fakt, iż spraw wiary, czy religii podchodzę w bardziej gnostyczny sposób, może nieco liberalnie lub relatywnie.
Schematyzm, formalizm wprowadzone w tę czynność powodują, iż staje się ona dość często niezrozumiała, mało szczera, nieudolna, nie żywiołowa, nienatchniona i traci dość dużo na własnym mistycyzmie, a bądź, co bądź mistyczna jest.
Zauważyłeś Góralu, jak wyglądają ludzie uczestniczący w mszy niedzielnej? Cały kościół zapełniony wiernymi, jakbyś patrzył z boku to pomyślałbyś, że ktoś wydaje komendy: wstać, siąść, klęknąć, wstać, śpiewać, klęknąć. Ale mniejsza z tym, jak wyglądałoby to dla laika stojącego z boku, co gorsza, żaden z tych wykonujących polecenia nie rozumie zupełnie, po co to robi, w jakim celu, a tym bardziej raczej nigdy nie dotykał sensu wypowiadanych słów w sposób wystarczająco głęboki, przynajmniej na tyle głęboki by wymawiać je szczerze, z serca i ze zrozumieniem. Stoi taki jeden z drugim i próbuje deklamować: „ Ojcze Nasz, któryś jest w niebie…”. I co widzi? Albo zupełnie nic, albo starca o lasce w białej sukmanie i płaszczu czerwonym lub niebieskim, bo tak go nauczono wyobrażać sobie Boga, bo tak ktoś we wczesnym średniowieczu zaczął go malować. Na obraz i podobieństwo. Wydaje się nam, że Bóg stworzył świat w siedem dni, jesteśmy przekonani, że od poniedziałku do niedzieli. Wstał ów Starzec w poniedziałek rano, pomyślał i powstała ziemia, niebo itp. I tak aż do soboty. W niedziele wziął, uprzednio przez siebie stworzony wiklinowy koszyk, rozłożył koc i urządził sobie piknik w celu odpoczynku po pracowitym tygodniu. Proces pewnie trwał tydzień, ale w innym rozumieniu samych dni, innym, poza nasza wypracowaną mentalnością, gdzie poniedziałek tworzył erę.
Poza tym jesteśmy narodem, kiedy w niedziele z szafy wyjmujemy z szaf odświętne ubrania, idziemy do kościoła i nie przeszkadza nam potem usnąć pijanym w przydrożnym rowie.
Ostatnimi dniami była rocznica śmierci papieża, moje uczestnictwo w obchodach przyjęło formę prawie zupełnie pasywną. Poszedłem jednak o 21.37 pod Wawel. Pierwszy raz słyszałem Zygmunta, dźwięk ma cudowny, niski, przestrzenny, na wskroś przenikający. Głęboki bas. Jest inny niż dzwony współczesnych kościołów. Nie krzyczy jak małoletnia panna w miejskiej dyskotece, nie drażni jak głos nastoletniego chłopca przechodzącego mutację. Jest mocny, męski, stanowczy, a przede wszystkim zdecydowany na każde uderzenie sercem na wnętrze swej duszy. A atmosferze samej sytuacji napawa pewnym mistycyzmem.
Wiesz Góralu, wole pójść do krakowskich Dominikanów, jak nikogo nie ma, gdzie unosi się jeszcze zapach gotyku i posiedzieć w samotności.

poniedziałek, 30 marca 2009

PATTY DIPHUSA

Międzynarodowa gwiazda porno, czy też międzynarodowy symbol seksu po raz kolejny w Warszawie.

Tym razem, jednak, w Krakowie, w kinoteatrze „Uciecha”, już 3 marca bieżącego roku.
Udało mi się jakimś dziwnym trafem, bo nawet większych trudności nie było zdobyć bilety na „Patty Diphusa” wg Pedro Almodovara. Monodram wystawiany tylko w Polsce, tylko w teatrze Polonia, bo tylko tu autor sprzedał prawa autorskie i zgodę na inscenizację teatralną, napisany specjalnie dla Ewy Kasprzyk. Już się cieszę na piątkowy wieczór kulturalny, już odczuwam podniecenie i ucisk w żołądku. Wrażenia przekażę w weekend.
Cholera, a 27 kwietnia Kryśka moja kochana gra w Bagateli „Ucho, gardło, nóż”

piątek, 27 marca 2009

WIOSENNE LOWY I ZLAMANY NOS

Kolejny jakże nudny dzień w pracy. Począwszy od południa zwyczajnie pozostaje w stanie letargu zmieniając jedynie miejsce położenia na terenie zakładu pracy. Prawie nikt tu dziś nie przychodzi, mało, kto zawraca głowę, choćby jakiś ktoś małorozgarnięty, autystyczny z niewielkim niedorozwojem by się pojawił, przynajmniej coś by się zadziało. Większość współpracowników siedzi przed monitorami komputerów podpierając swe ciężkie głowy o własne dłonie wsparte na obolałych już łokciach. Marazm. Poszedłem do kuchni by zaspokoić pragnienie i wchodząc tam zapomniałem, w jakim celu zmierzałem do owego pomieszczenia; po powrocie oczywiście sobie przypomniałem. Czuje się bardziej zmęczony tym nicnierobieniem niż gdybym szedł z brona za wołu przez pole. Zresztą okres już taki a i aura sprzyjająca, że wczas już by iść w to pole z tym wołu. Dziś w końcu stopniał śnieg, który pokrył ulice Małopolskiej stolicy i przyczynił się do znacznego kilkudobowego ochłodzenia klimatu. Ale przynajmniej jest już cieplej. Różne dziwne rzeczy przychodzą ludziom do głowy, na niektórych ta zmiana pory roku działa wręcz jak porażenie słoneczne; nagły szok termo-psychiczny dotykający w równej części i ciała i ducha.
Dwóch moich znajomych w wyniku szoku wstąpiło w fazę poszukiwań; poszukiwań wielkiej miłości, życiowego partnera. Wiosenne łowy przybierają dwie metody: jeden czeka i pokazuje się tu i ówdzie licząc, że ktoś właściwy się napatoczy, natomiast drugi bardziej się rozgląda, poznaje, wychodzi naprzeciw czegoś, czego na razie nie spotkał, z czym się jeszcze tej wiosny nie zderzył, choć był już o włos. Od obu znajomych otrzymuję wiadomości z cytatami anglosaskich piosenek, typu: „ I need somebody love, half is not enough”.
Ten pierwszy, przyjmujący bardziej aktywną postawę poszukiwań, trafiał na różnych osobników westchnień, najczęściej mniej niż bardziej zainteresowanych czymś bardziej stałym, praktycznym, spokojnym. Raz wyjechał na cały weekend w góry, był pobudzony, rozentuzjazmowany, wręcz podniecony. Stan uniesień transcendentalnych utrzymywał się przez całe dwa weekendowe dni, po czym przerodził się w motylki, trzepoczące barwnymi skrzydłami w trzewiach, obijając się o ścianki żołądka i jelit. Cóż, na motylkach się skończyło. Ten drugi, natomiast, jest mi nieco mnie znany od tej strony, ale że warszawiak to pewnie trafia na farbowane pseudowarszawskie lisice, a to najczęściej żadna partia do czegokolwiek. Niezależnie od przyjmowanej metody, czy postawy, stan wariacji, tęsknoty, potrzeby i zamętu jest w obu głowach taki sam. Pamiętajcie jednak, Moi Drodzy, żeby oby nie trafił się Wam taki wymarzony jegomość, taki, który będzie miał wszystko tak sobie wymyśliliście. Czemu? Będzie zbyt nudno, nudniej niż dziś w moim zakładzie pracy chronionej. Niech będzie maksymalnie w dwóch trzecich jak ten z bajki, to i tak aż nadto.
Ja wraz z wiosną i zbyt dużą ilością wolnego czasu mam tez jakieś dziwne pomysły. Przy ostatnim, ponownym urządzaniu prania poza domem (z przyczyn braku funkcjonalności sprzętu piorącego na stancji) postanowiłem po kilku głębszych zamoczeniach brudnej konfekcji za pomocą kieliszka udowodnić, iż zrobienie salta w tył z równoczesnym szpagatem nie jest aż tak wielkim wyzwaniem. Akrobacje zakończyły się niestety uderzeniem kolanem w nos i złamaniem narządu węchu. Szybko zatamowany krwotok pozwolił na skończenie prania, acz w atmosferze nieco spokojniejszej. Swoją drogą to też całkiem niezły wyczyn żeby kopnąć się własnym kolanem we własny nos. Ja tam sobie gratuluję…żywca też. Żeby nie było, że wiosna nie wywołuje u mnie żadnych zachowań romantycznych, ależ wywołuje. Kilka dni temu w środku nocy, po uprzednim starannym przygotowaniu kilku doniczek, za pomocą noża kuchennego wykopałem wraz z kolegą całą połać krokusów. Lekkiej degradacji uległ jedynie kawałek trawnika, kobyliny w stanie pełnego rozkwitu, niepozbawione dosłownie niczego w wyniku aktu barbarzyństwa zakwitły na moim oknie. Cóż, kwiat w dom, wiosna w dom. Ale w domu zrobiło się cieplej i kwiaty zaczęły więdnąć, cóż, wiosna idzie na przód, a doniczki zostawię na ewentualne tulipany. Z pozdrowieniami dla wiosennych łowców.

czwartek, 26 marca 2009

ABONAMENT ZA REKINA

„ Dziękuje, że o mnie pamiętasz. Twój abonament”. Taki slogan telewizja publiczna funduje nam ostatnio z dość dużym natężeniem i niemalże przy każdej swojej produkcji. Szablon pojawiający się w lewym dolnym rogu ekranu nie rzadko skutecznie blokuje pełny odbiór wizji, do tego drażni zarówno swą wymową, jak również tym prześwietlającym błękitem swego tła. Wczoraj, z uwagi na brak zajęć bardziej znaczących, oglądałem na tvp1 film z cyklu w krainie dreszczowców; hollywoodzka produkcja o Megalodonie (prehistoryczny rekin dość pokaźnych rozmiarów). Film tak płytki, że mógłby być sprzedawany w wydaniu vhs na krakowskiej Tandecie, nazwa placu handlowego w pełni odzwierciedla poziom tego przypadku amerykańskiej kinomatografii. Abonament? Za co? Powinno się dokonywać opłaty w wysokości wprost proporcjonalnej, do produkcji, jakie warto oglądać i warto opłacać. Zważywszy, że skupiam uwagę na kilku programach publicystycznych, teatrze telewizji i może dwóch ambitniejszych filmach tygodniowo (o ile się trafią) to wysokość mojego abonamentu powinna wynosić około 5 złotych w rozliczeniu kwartalnym. Zasadniczo, to mógłbym płacić jeszcze za spoty reklamowe simplusa, no, ale za te to już płaci Polkomtel S.A.
Film o wielkim rekinie miał za zadanie najprawdopodobniej pobudzić emocje widza, wprowadzając go w stan leku, bliżej nieokreślonego podenerwowania, mnie wprowadził w stan irytacji. Sceny, które miały wywołać te wszystkie emocje, a przede wszystkim uczucie strachu, stawały się, co najmniej śmieszne, kiczowato śmieszne, wręcz tragicznie śmieszne, zwłaszcza, kiedy to morskie zwierze długości, co najmniej Krakowskich Sukiennic, wynurza z morskiej otchłani paszczę i połyka turystyczny jacht wraz z jego pasażerami. Ciekawe, czy ów stalowodrewniany obiekt konsumpcji dryfował potem w sokach żołądkowych potwora? Pytanie tak niedorzeczne, jak cały film, więc całkiem na miejscu, jak mniemam.
Ogólnie obraz stwarzał podobieństwo do tych, jakie dane nam było oglądać w okresie późnego socjalizmu; już amerykański, a jeszcze bezpieczny na tyle by w owych czasach zezwolić na jego emisje, a dla widza przytłoczonego cenzura fascynujący, fascynujący, bo inny niż wszystko wcześniejsze i nie rustykalny. Emisja nastąpiła, więc jakieś ćwierćwiecze za późno.
Mnie z pobudek wyłącznie osobistych o stan dyskomfortu psychicznego wprowadziła jedynie scena, gdy to dwoje bohaterów uciekających przed morską bestią wspinała się na linkowej drabince do helikoptera ponad przestrzenia oceanu, w przestrzeni atmosfery, w przestrzeni wysokości. Osobiste odniesienia, tej bohaterskiej sceny mają związek z moim panicznym lękiem wysokości. Ubiegłego lata wraz z Roztańczonym Gregiem, Anią z Kresów i z dwiema innymi nie do końca sprawnymi umysłowo koleżankami zdobyłem dwutysięcznik w Tatrach. Stan emocji, jaki zagnieździł się w mojej skromnej osobie, bez wahania pozwoliłby zrzucić w dół każdego zbyt blisko podchodzącego turystę, zwłaszcza, że przestrzeń pozioma nie przekraczała metrażu mojego mieszkania, co z ułatwiało niewątpliwie akt przemocy polegający na zepchnięciu delikwenta w odmianę pionową przestrzeni, która zaś, jak się zdawało chciała usilnie dążyć do nieskończoności. Nie dość, że sam wyczyn doprowadził mnie do torsji żołądkowych objawiających się tym, iż moja twarz epatowała wszelkimi zimnymi barwami, od błękitu począwszy, a na zieleni skończywszy, poprzez ich wszystkie półprzezroczyste walory, to każde pytanie typu: „czy mógłby Pan nam zrobić zdjęcie?”, doprowadzało do stanu ogólnej irytacji choćby dlatego, że zmuszało do przyjęcia postawy stojącej u szczytu tegoż tatrzańskiego pagórka. Zastanawiające było potem, czy zejście w dół będzie wiązało się z równie silnymi emocjami, okazało się, że wysiłek włożony w samo zejście po smoczych gradem i deszczem kamieniach doprowadził do tego, że chmielny napój nad morskim okiem smakował iście wybornie i wyjątkowo spokojnie.
Góry spod swojego podnóża są wyniosłe acz bardziej bezpieczne i spokojniejsze niż u szczytu, a pokonanie ich - warte abonamentu, w przeciwieństwie do tego, cholernego rekina.

sobota, 14 marca 2009

MĘŻCZYZNA WIDZIANY W AUTOBUSIE MPK

To był dość ciężki dzień w pracy, jeden z tych, które pochłaniają całkowicie energię zgromadzoną za pomocą snu nocy wcześniejszej. Wykąpał się, ogolił, wziął dużą szklankę, wsypał garść lodu i nalał sobie whisky. Usiadł w fotelu okrakiem w świeżo wykrochmalonych białych bokserkach. Wstał, otworzył okno. Ktoś z sąsiadów przygotowywał obiadokolację, jego nozdrza dopadła woń wołowiny smażonej na smalcu. Zapach wdzierający się oknem balkonowym był nachalny, drapieżny i zadziorny, terroryzował jego zmysł powonienia do tego stopnia, że mimo braku łaknienia zaczął odczuwać lekki głód. Ostry zapach whisky wydobywający się ze szklanki mieszał się z zaczepną wołowiną. Mimo podrażnionego enzymami przewodu pokarmowego postanowił jednak pozostać jedynie przy szklaneczce upajając się dźwiękiem stukających kostek lodu, zarówno o siebie nawzajem jak i o ścianki naczynia.
Do wołowiny ktoś dodał cebuli, zapach stał się jeszcze bardziej ostry i nęcący.
Szklanka powoli pustoszała, lód osiągał coraz to mniejsze rozmiary unosząc się na tafli półprzezroczystego brązowego płynu niczym wiosenna kra. Ogarnął go nastrój dziwnej nostalgii, wręcz melancholii, za chwile miał przekroczyć czterdzieści lat swojego żywota. Choć ta chwila miała trwać jeszcze niemalże dwa lata to coraz częściej w jego głowie powstawał bliżej niesprecyzowany zamęt będący wypadkową upływających lat.
Podobne myśli nawiedzały jego mózgowie każdej dekady, kiedy miała nastąpić zmiana pierwszej cyfry w liczebniku określającym jego wiek; nastroje, więc takie przeżywał przed dwudziestką, potem trzydziestką i zdał sobie sprawę, iż więcej tych dekad go dotyczy, tym emocje stają się coraz silniejsze.
Podszedł do lodówki, ponownie wsypał garść lodu i ponownie zatopił jego kryształy w whisky. Zza okna wlatywał zapach duszonej wołowiny już o mniejszej intensywności. „To będą bitki wołowe” – pomyślał, „tak, z pewnością bitki wołowe”. Gotować samodzielnie jak na starego kawalera przystało umiał, lecz najczęściej jadał na mieście. Praktyka stołowania się w różnych barach, restauracjach czy pubach dawała mu poczucie względnego porządku w domu, oszczędności w zasobach czasu oraz energii własnej, jednakże mocno odbijała się na objętości jego portfela. Nie miało to jednak większego znaczenia w sytuacji, gdy owa portfelowa objętość dotyczyła zaspokajania jedynie jego potrzeb bez zasadniczo żadnych podziałów i to z własnego wyboru.
Zapalił papierosa, dym opuszczający spopielony jego koniec szybko ulatniał się przez balkon. W podobnym tempie nachodziły go najróżniejsze myśli i wspomnienia. Pomyślał o wczorajszej randce, na którą początkowo nie miał ochoty się nawet wybierać, na domiar złego spóźnił się kilka minut, co już nie dało mu zbyt dużych szans na powodzenie tego spotkania. Na miejscu zastał kobietę, której urodą się przeraził. To była jedna z tych, o jakich marzy piętnastolatek, jedna z tych, która napawa niewiadomym lękiem, a wyobrażenie o jej urodzie nie pozwala nawet na przeprowadzenia aktu masturbacji. Siedziała za stolikiem, spokojnie pijąc wino, spoglądała na niego swymi dużymi brązowymi oczami w taki sposób, że momentami miał wrażenie, że go kokietuje, a za chwile uważał, że powinien wyjść z lokalu. Wyglądała jakby żyła z własnym życiem i zaszła z nim w upragnioną ciążę. Niezwykle wyglądała kompozycja: ona a za nią ścienne fotografie Marllin Monroe, Marleny Dietrich w stylu retro. Pomyślał, że jakby stanęła przed nim nago, poczułby się tak onieśmielony, że nie wiedziałby, co z tym uczynić.
Kolejna szklaneczka i kolejna garść lodu, woń wołowiny jakby zanikła. Umawiał się już wcześniej, poznawał, podrywał, flirtował, kiedyś przy barze zupełnie nieznanej mu kobiecie bezczelnie podał kartkę z numerem telefonu i równie bezczelnie wyszedł z lokalu. Zadzwoniła po kilku dniach. Zasadniczo fakt tamtego telefonu nie wywołał w nim jakiejś konsternacji, nie przyprawił o zdumienie, tak naprawdę to spodziewał się tego kontaktu. Kwestią czasu było dla niego to, kiedy otrzyma smsa, lecz mimo tej pewności spoglądał zniecierpliwiony na wyświetlacz swojego telefonu, czy oby ta oczekiwana przez niego wiadomość nie nadeszła właśnie teraz, właśnie już. Po otrzymaniu pierwszego komunikatu czas oczekiwania skracał się coraz bardziej, malał do tego stopnia, że dwie minuty, jakie przyszło mu czekać na odpowiedź stawały się wiecznością i wprowadzały go w stan nieuzasadnionego niczym niepokoju. Pisemny i telefoniczny flirt trwał dokładnie dwa tygodnie licząc od 3. października. Wymiana myśli, emocji, relacji, zdjęć za pomocą klawiatury telefonu nabierała na intensywności. Intensywność spotkań telekomunikacyjnych doprowadzała do nieustannego bytowania z tym podrzędnym narzędziem codziennego użytku, jakim jest telefon komórkowy. W pewnym momencie to urządzenie zdało się być czymś nadrzędnym; sypiał z nim jak z roznegliżowaną kochanką trzymając go wciąż w ręce jakby pieścił jej uspane dłonie. Po dwóch tygodniach zdecydował się na spotkanie, na jedną kawę. Tę jedną kawę pili oboje od piątku aż do niedzielnego wieczoru, picie to przerodziło się w geometryczno-emocjonalny ciąg weekendowych spotkań, na tyle regularnych, że arytmetyka ciągu była funkcją oczywistą. W pewnym momencie kobiecy obiekt myśli i westchnień pokazał twarz nie pokrytą pudrem, bez makijażu, cieni do powiem, różu, bez tuszu do rzęs. Wobec demakijażu charakterologicznego weekendowe picie kawy stało się obłudą.
Lód się skończył, zastąpił go cytryną. Uzupełnił szklankę płynem, który dla niektórych ma zapach bimbru. „Biedna krowa” – pomyślał – „pół życia pozwala się ciągnąć za biust w celu wydobycia białego płynu, w którym zawartość tłuszczu określają normy europejskie, by na koniec swego żywota dusić się w parze z cebulą na smalcu”
Wołowiny nie było już czuć.
„Wiesz” – powiedział do napełnionej szklanki – „pewnie zjedli, nie pozmywali, a teraz piją herbatę, siedzą przed telewizorem i milczą do siebie. Ja to mogę przynajmniej pogadać z tobą”
Oznajmił następnie, nie wiedząc, czy sobie, czy szklance, że jak typowy facet nie zawsze myśli przy użyciu mózgu, a z pewnością nie w takim stopniu, w jakim byłby zdolny go używać. Nie kończąc jednej znajomości rozpoczął drugą, również za pomocną, sprawdzonej już metody. Tym razem, na wiadomość czekał dłużej, choć z perspektywy czasu, nadal uważał, że było warto. Zabezpieczając się zawczasu, w procesie poznawczym nowego obiektu, nie do końca był szczery, nie mówił wszystkiego, mało tego, to, co mówił nie zawsze było zgodne z rzeczywistością.
Wołowina ucichła już zupełnie, zza okna balkonu jej woń zastąpił zapach letniej maciejki, tak intensywny, że duszący.
Spowolniony w myśli, uzupełnił ponownie szklankę, nie przeszkadzał mu już ani brak lodu ani cytryny. Przypomniał sobie pewien poniedziałkowy poranek. „Wiesz szklanka” – wymamrotał lekko zapijaczonym głosem - „nie pamiętam, kiedy wcześniej jadłem winogrona podając je komuś ustami, nie pamiętam, kiedy wtulony w kobiece pośladki i plecy czułem, że daję bezpieczeństwo i sam je otrzymuje. Było jej wtedy tak mało dla mnie, że nawet gdybym wszedł w nią cały to dalej byłaby to jej ilość zbyt niewielka, a tak zachęcająca, że dążyłbym do nieskończoności dotyku, poznania, posiadania. Wiesz szklanka, chyba trochę za dużo twojej zawartości we mnie”. Pomyślał, że dla takiego poniedziałkowego poranka potrafiłby ponownie być nieszczerym.
Zapalił, zakrztusił się dymem. Na co dzień palił rzadko, więc kolejny papieros dał znać o sobie.
Po jakimś czasie zrezygnował ze sposobu karteczkowego nawiązywania znajomości, nie potrzebnym stał się jakikolwiek sposób, po prostu zaprzestał, zrezygnował. Choć raz po jakiejś większej dawce alkoholu znów obudził w sobie instynkt zdobywcy. Pozostając przy mocnym postanowieniu nie obdarowywania nikogo kartkami, wizytówkami, czy innymi bibelotami na ich kształt po prostu podszedł i poprosił o numer telefonu. Korespondencyjny flirt, choć miły, zakończył się po krótkim czasie. Częstotliwość wymiany słowa pisanego spadła do zupełnego minimum.
„Jakie to ma znaczenie”- pomyślał- „jakie to ma znaczenie, te wszystkie kobiety”. Sam nie wiedział skąd, po co i dlaczego zaczął o nich myśleć. Pijąc bodajże piątą szklankę whisky poczuł się lekko zaniepokojony. Kryzys wieku średniego? Tak wcześnie? Już przed czterdziestką? Z całą pewnością stan świadomości przepełniony niepokojem był bardziej spowodowany ilością opróżnionych szklanek niż racjonalną interpretacją własnych zachowań. Pomyślał, że gdy miał dwadzieścia lat nie zwracał uwagi na wiek, a teraz zorientował się, że świat nie składa się z mężczyzn wyłącznie w jego wieku. Dzięki lekkości własnego ducha i postury trzydziestolatka sprawiał wrażenie gotowego do walki, przeraził się jednak, iż niebawem będzie się zmagał z młodszymi rywalami.
Zapalił ostatniego papierosa. Czując odruch wymiotny po chwili go zgasił. Przełknął ostatki whisky zalegającej na dnie szklanki. Jednym, choć mało skoordynowanym ruchem ściągnął z siebie białe bokserki. Nakrył się kołdrą. Położył się w pozycji embrionalnej chowając dłonie między ciepłymi udami. Tej nocy to było jedyne ciepło jakie mógł poczuć, pomijając podniesiona procentami temperaturę przełyku.
„Dobranoc szklanka”- wymamrotał. Usnął.

środa, 11 marca 2009

KOCI, KOCI ŁAPCI

Korzystając dnia wczorajszego z chwilowego pustostanu, jaki zapanował w moim depresjogennym, podwawelskim mieszkaniu, zamiast zająć się sprawami bardziej nagłymi typu pranie białych koszul, powróciłem po raz kolejny do jednej z moich ulubionych lektur. Popijając prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie, w ilości sztuk dwóch, zagłębiłem się w epistolografii mojej ukochanej Krysi J. Natknąłem się tam na wiersz Ernesta Bryla, którego wcześniej nie zauważyłem:
„Królu, napotkasz kota. On twardo popatrzy
Oczyma jaśniejszymi od morskich latarni.
Wtedy pomyśl o myszy i wrzuć fali czarnej
Tę myśl. Może kot skoczy i za nią pogoni.
Jeżeli nie to gorzej. Będziesz musiał bronić
Własnej pamięci. Kot ciebie przekona,
Więc wyznasz jemu wiernych przyjaciół imiona.
A kiedy powiedz – łapką je zamaże.
Nie ma twarzy przyjaciół, chociaż mieli twarze.
Zamilcz. Zaciśnij zęby. Pod głupim językiem
Ukryj, choć jedno imię dla kota nieznane
Przez noc.
A powiedz je dopiero ranem.
Prosto w twarz słońcu, które mgły zagarnie
I zgasi marnie kocio płonące latarnie.”
Swego czasu nachodziła mnie biało-szara kotka. Przyszła skądś, z tzw. Podworca mojej kamienicy, a że wyjście z kuchni mam wprost na tenże podworzec przez taras zupełnie niewielkich rozmiarów, z wtargnięciem w moje bytowanie nie miała wielkiego problemu, choć czyniła to kilkuetapowo. Początkowo zaczęła od kąpieli słonecznych na rozgrzanym blaszanym parapecie niczym kotka na gorącym blaszanym dachu, ewentualnie ta tarasowym fotelu lub, co najbardziej mnie irytowało, na świeżo posadzonych kwiatach. Kolejny etap naszej krótkotrwałej znajomości, przeobrażonej w późniejszy jeszcze krótszy romans polegał na niewinnym wdzieraniu się do kuchni w celu poszukiwania pokarmu. Łowy na przetworzoną już przemysłowo ofiarę za każdym razem nabierały coraz to bardziej nachalnego, wyszukanego i wybrednego charakteru, a same ofiary pokarmowe stawały się coraz mniej smaczne. W końcu przeszliśmy do bliższej znajomości, a mianowicie odwiedzania kolejnym pomieszczeń mojego domostwa oraz wspólnym spaniem we wspólnej pościeli, choć do obłędu doprowadzały mnie poranne pobudki, drapaniem w parkiet, miauczeniem, na tzw. siusiu. Końcowe stadium naszego pożycia objawiło się rozstaniem i wygnaniem kotki z domu po tym jak zaczęła pokarmowo romansować z kolejnymi sąsiadami.
Jednym słowem kot jest zwierzęciem, którego raczej nie będzie dane nam poznać. W domu przebywa, kiedy chce i z kim chce i tylko wtedy, kiedy to on ma na to ochotę. Niespodziewanie wyrasta spod ziemi, a zasadniczo z podłogi, w najmniej oczekiwanych momentach, wtedy potrafi patrzeć tymi swymi interesownymi wielkimi ślepiami, bo w normalnej sytuacji raczej nic konkretnego, a już z pewnością uczuciowego nie odnajdziemy.
Obraża się o byle, co, rzuca fochami zazwyczaj wtedy jak nie ma zupełnie racji, potrafi wtedy ostentacyjnie odejść, teatralnie oglądając się za siebie, czy oby przypadkiem ktoś na niego nie zerknął z żalem, że odchodzi, acz wraca po dwóch dniach. Odchodzi, powraca, spada na Ciebie w nocy śpiącego niewiadomo skąd, rozpycha się w łóżku, jest kochający jak chce przyjść n a śniadanie, a cała miłość nie przeszkadza mu uprawianiu pokarmowej prostytucji.
Kot jest zupełnym przeciwieństwem psa, w żadnym wypadku nie można nie jest jego najlepszym przyjacielem. Pies wprost przeciwnie. Taki pies, choćby wielorasowy, daje się przywiązać, wręcz samoistnie przywiązuje się do człowieka, nie rzuca fochami, pilnuje, strzeże, jest wierny, a oczu patrzy mu zupełnie szczerze niezależnie od emocji, jakie psem szargają. Kot się nie przywiązuje, za to próbuje z różnym skutkiem przywiązać człowieka do siebie samego, uczuć w stosunku do swej futrzanej osoby oczekuje droga apodyktycznego wymuszenia.
Na świecie żyją ludzie-koty i ludzie-psy (tych pierwszych nie mylić ani z Michelle Pfeiffer ani z Halle Berry, którym zdarzyło się zagrać kobiety koty przepięknej urody), oba te gatunki udało mi się poznać, choć tych pierwszych jest zdecydowanie więcej i nie do końca jestem przekonany czy słowo „udało” jest w tym miejscu najbardziej stosownym. Człowiek kot niezależnie od płci odpisuje na smsy z tygodniowym opóźnieniem mając niekiedy pretensje, że nie piszemy częściej, ma niesamowitą zdolność obarczania nas własnymi winami, grzechami, czy zbrodniami, potrafi zapłakany przychodzić nad ranem, po czym obrażony wychodzi wieczorem, na domiar złego obraża się o nic i mylnie jest przekonany o umiejętności spadania na cztery łapy; spadki te są chwilami dość widowiskowe, aczkolwiek częściej nieumiejętne.
Należy pamiętać, iż bezpieczniej będzie nie nazywać nikogo na początku znajomości kotem czy kotka, bowiem cechy charakterologiczne mogą być łatwo przyswajalne. W tym, względzie z ludźmi psami sytuacja jest mniej skomplikowana, przecież do nikogo nie powiemy: „ty psie” lub „ty suko”, no chyba, że w akcie kopulacyjnym, o ile ktoś to lubi J.
Sam mam po trochu cechy mieszane w sobie, taka kocio-psia hybryda, na zasadzie: ni to świnka, ni to morska, ale lubię te hybrydę, lepsze to niż dachowiec.

piątek, 6 marca 2009

HAIR TO GO

Dzisiejszy dzień rozpoczął się wizytą u fryzjera, bowiem od kilku dni
wygładałem i czułem się, niemalże, jak Fred Flinston, zaś po zakończonych
zabiegach wygładałem zdecydowanie lepiej i tak też się poczułem, a
przynajmniej bardziej higienicznie i estetycznie. Sztukmistrz z Krakowa, a
właściwie sztukmistrzyni wygłądala conajmniej mniej estetycznie aniżeli ja
po zakończonym strzyżeniu. Jej długie blond wlosy, w odcieniu blondu
gołębiego opadały ze swego nastroszenia na warstwę spodnią włosów o
kruczoczarnej barwie. Grzywka ścięta pod skosem prawie całkowicie zakrywała
jej lewą źrenicę. Strzygła mnie plynnie poruszając biodrami wokół mojego
fotela, aczkolwiek kształt jej pośladków był bardziej męski aniżeli damski,
do tego opięty dość obcislymi jeansami z wysokim stanem. Ostry makijaż, jaki
położyła sobie na twarzy (bo z całą pewnością nie bylo to muśnięcie
pedzelkiem do pudru) rzucał sie natychmiastowo w oczy. Cień do oczu
zastąpiony był zapewne jakąś kredką o miekkiej konsystencji w kolorze
brunatnozielonym, dodatkowo mocno podreślony zbyt grubą i zbyt długą kreską.
W ogólnym rozrachunku jej wygląd ewidentnie przypominał wizualizację
małoprofesjonalnej drakquenne z podrzędnego gejowskiego klubu. Do tego
wszystkiego, mialem nieustanne wrażenie, że tańcząc wokól mnie siedzącego
tymi męskimi biodrami, była bardziej zainteresowana przechodniami i tym co
się dzieje za oknem salonu, naprzeciw domu handlowego Jubilat niż moimi
piecioma kosmykami włosów. Bylo to dość irytujące, choć szybko się
zakończylo, a i na efekt narzekać nie mogę.

Mieszkając w Lublinie systematycznie chodziłem, a wlaściwie rezerwowałem
sobie możliwość bywania w "Salonie Modnej Fryzury" u mojej ulubionej
fryzjerki Panny E. Dziewczę to z pozoru niewinnie wyglądające, o
filigranowej wręcz posturze okazało sie być już momentu pierwszego
strzyżenia osobą tak zwariowaną, że po raz pierwszy nie przysypiałem przy
tym procesie twórczym, jaki za każdym razem odbywał się na mojej glowie przy
jej udziale. Panna E. zagadywala, pytała... dociekle dopytywała, rozbawiała,
rozśmieszała, opowiadała przy jednoczesnym zanurzaniu w moich kilku wlosach
dłoni, maszynek i nożyc. Sam spektakl strzyżenia jaki odbywał się w
scenografii typowego salonu, scenografii luster, grzebieni, foteli,
kosmetyków wśrod bladozielonych ścian, doprawiany był śmiechem, rozmową,
dialogiem niekiedy wymuszonym z uwagi na wstydliwość klienta.Pełna
żywiolowość. Drugi akt spektaklu strzyżenia wygładał w iście twórczy sposób:
otóż Panna E. siadała okrakiem przy moim niższym fotelu, trzymając w dłoni
maszynkę niewielkich rozmiarów, z jeszcze mniejszą końcówką dokonywała
wzornictwa (artystycznego, nie mylić z przemysłowym) na bokach mojej glowy,
ściślej rzecz ujmując robiła tam na co tylko miała ochote, więc za każdym
razem efekt był inny, raz bardziej po przekątnej, innym razem prosto, kiedy
indziej po skosie i wciąż z nowymi wzorami. Akt ostatni polegał na
nakładaniu na moją głowe kosmetyków przeróżnej maści, począwszy od żeli,
woskow, pianek, lakierów aż po coś takiego, co przy klaskaniu nad moją głową
stawało się dziwną pajęczyna. Niestety w mieście moich marzeń takiej
fryzjerki jeszcze nie spotkałem.

Dbałość o siebie nie jest juz jedynie domeną kobiecą, choć my mężczyźni nie
jesteśmy ani chętni ani w stanie by tę domenę prześcignąć. Kobiety są gotowe
na wszystko dla momentu zadowolenia w lustrze i żadna z nich nie jest w tym
odosobniona. Są w stanie przeżyć najróżnorodniejsze tortury
kosmetyczne-pielęgnacyjne (łącznie z depilacja woskiem okolic bikini). Moje
koleżanki z pracy uczęszczają na takie tortury do jednego krakowskich
mistrzów grzebienia. Słowa tostury używam tu w pełni świadomie. Otóż de
Folta idąc tam rezerwuje sobie conajmniej kilka godzin, wchodząc o 14.00
osiaga swoje lustrzane zadowolenie okolo godziny 22.00, natomiast Mała A.
zmieniąc kształt swoich wlosów oraz kolor przechodziła to kilkuetapowo,
począwszy od barwy czarnej, poprzez plamistą (na tym etapie wygładała
najciekawiej) po zmianę ksztaltu i koloru na jakiś przypominający zlotawy
brąz. Calość procesu trwała okolo tygodnia, o ile dobrze pamiętam. Każda
kobieta, która kobietą sie czuje i chce pięknie wyglądać jest w stanie
poddać najwymyslniejszym zabiegom. Dziwne jednakże jest to, iż jesli oprawca
ma wydobyć piękno, pokazać je światu to kobieta jest w stanie znieść
naprawde dużo, może momentami poczuć się ignorowana, zaniedbywana, moze
nawet dopuścić do siebie myśl, że jest traktowana impertynencko, chamsko, że
czuje się jak worek kartofli, a to wszystko tylko po to lub az po to by
ujrzeć siebie nową. Gdyby, natomiast tak się miała poczuć choć w jednej
dziesiatej podobny sposob traktowania od jakiegokolwiek nietwórcy jej
piekna, momentalnie padłyby oskarżenia o seksizm, chamstwo, napaść,
nadużycie.
Czego nie robi się by w fotelu siąść nikim, a wstać kimś
Dobrze, żę nam facetom jeszcze aż tak nie odbiło.

środa, 4 marca 2009

FILIPINKI MIESZKAJĄ NA FILIPINACH....

...wszystkie siedem i spiewają o herbacianych polach w Bathumi.

SMSOFILIA

Smsofilia - dysfunkcja psychiczna objawiajaca się calkowitym uzależnieniem
od telefonu komórkowego. Pojawiła się w końcu poprzedniego stulecia zaraz po
tym, jak masowość użytkowania z wyżej wymienionego wynalazku spowodowała
spadek cen za sms. Do głównych objawów niniejszego schorzenia zaliczyć
należy przede wszystkim: nierozłączność właściciela z telefonem, przebywanie
z nim w pubie, w wannie, w toalecie, newralgiczne spogłądanie na wyświetlacz
celem sprawdzenia, czy oby przypadkiem nie pojawiło sie na nim coś nowego,
nerwowe i ciagłe odblokowywanie klawiatury czy w etapie późniejszym
nadwyrężeniem kciuka. Mimo, iż przypadłość ta nie znalazła się jeszcze w
rejestrze chorób WHO, to z całą pewnością niebawem tam zawita.
Wysyłanie krotkich wiadomości tekstowych stało się tak powszechne, że wdarło
się za naszym pelnym przyzwoleniem w każdą dziedzine komunikacji
międzyludzkiej, począwszy od życzeń okolicznościowych, poprzez treści
intymne, wręcz erotyczne, czasem obsceniczne (dla większości pobudzające i
podniecające choć ta przypadlość jest mocno skrywana) aż po wielkie wyznania
emocjonalne.
Piszemy smsy bo tak łatwiej, przyjemniej, mniej zobowiązująco, bardziej
intrygująco, a może dlatego, że nie umiemy ze sobą rozmawiać, wypowiedzieć
składnie kilka jednoznacznych słów ułożonych w logiczną całość, wyrazić
emocji, wyartukułować uczuć, może poprostu jesteśmy leniwi, albo zwyczajnie
nienawidzimy, nie cierpimy rozmawiać za posrednictwem wynalazku Bella. Ja z
całą pewnościa, z przyczyn w pelni uzasadnionych, należę do tych ostatnich.
Przesyłanie sobie krótkich wiadomości tekstowych wydawaćby sie mogło dla nas
bezpieczne, możemy powiedzieć, a zasadzie napisać dość dużo bez ryzyka
patrzenia w oczy odbiorcy. Wszystko zależy od komunikatu jaki chcemy
adresatowi przekazać, czasem bowiem rzeczywiście łatwiej, wygodniej bez
jakiejkolwiek dozy strachu czy obawy łatwiej jest naklikać kciukiem kilka
słów na klawiaturze aniżeli spogladać w oczy, czy co gorsza, w nienaturalny
sposób unikać zwroku rozmówcy. Są, jednakże sytuacje, w ktorych po
przekazaniu komunikatu chcielibyśmy zobaczyć wyraz twarzy, wzrok, gest
odbiorcy. Czasem na własne życzenie odbieramy sobie widok czyjegoś uśmiechu,
zaskoczenia, leku, przerażenia czy zadowolenia lub zadumy...a szkoda.
Mimo, iż kontakt bezpośredni, ktorego pozbawia nas częściowo rozwój
techniczny oraz my sami, stwarza niekiedy sytuacje zakłopotania,
zawstydzenia, doprowadza do czerwoności policzków to wszelkie te odczucia sa
tak miłe, że tylko powinniśmy żalować, że stopniowo je niwelujemy. Sms jest
bronią bardziej dwuznaczną, trudniejszą do interpretacji, lecz tym samym
bardziej intrygującą. Niestety, zjawisko ewolucji różnież dotyka i tego
nośnika informacji, choc ewolucja ta zmierza z róznych powodów w dość
malorozwojowym kierunku. Słowa zaczynamy zastepować tzw, emotikonkami,
skracamy wyrazy, łączymy je sztucznie by zaoszczędzić miejsce na tzw
spacjach międzywyrazowych, łączymy emotikonki, oszczędzamy na znakach
przystankowych a co niektórzy nawet na ortografii. W rezultacie otrzymujemy
wiadomość, po zapoznaniu sie z którą zadajemy pytanie na poziomie wczesnej
podstawówki: "co autor miał na myśli?", doprowadzamy do mnogości
interpretacyjnych, a w koncu do nieporozumień.
Wczoraj w nocy otrzymalem tego typu wiadomość, która do tej pory uważam za
dość obraźliwą, na jej specyficzny charakter składał się również fakt, iż
wysłana byla z internetu, więc mnogość piktogramów, nieznane mi zastosowanie
przecinków oraz to, iż treść została podzielona w najmniej odpowiednich
momentach (cóż komputer nie czuje jednak ani dramatu, ani prozy, póki co)
doprowadziły do jej wieloznaczności, choć wieloznaczności lekko
bulwersującej, niezależnie od ilości prób interpretacji czy analizy,
włącznie z chęcią odkrycia nieznanej dla mnie intencji autora.
Sms doskonale zdaje egzamin w procesie flirtu, ale uważam, że dopiero na
jego drugim etapie bowiem etapu kontaktu wzrokowego nie da się zostapić
niczym, a przyznam, że próbowałem oba przestawiać, co nie przynosilo
wskazanego rezultatu, pomijając nawet skutek wiosenny.
Należę do tych, ktorzy ewidentnie są uzależnieni od tej formy kontaktu,
biorąc pod uwagę 100 smsów wysyłanych przeze mnie dziennie kwalifikuje sie
już na poważną terapię psychiatryczną. W kwestii tego sposobu porozumiewania
się potrzebna jest nie tylko umiejętność czytania ze zrozumieniem ale
również a może przede wszystkim pisania ze zrozumieniem.

wtorek, 3 marca 2009

WIOSNA, ACH TO TY

Wiosna sie zbliża wielkimi krokami, podobno czas na zmiany (może więc i z
mieszkaniem bedzie decyzja trafna), podobno seks wisi w powietrzu (tak,
znowu twierdzi kolega de Folty); zresztą sam juz słyszałem spiewające jakieś
ptactwo w okolicy, a pod miejscem pracy widziałem zaloty dwuch szpaków,
pomijajac tańce godowe krakowskich gołebi na rynku, spać tylko nie dają mi
marcujace się koty pod oknami mojej kamienicy (jedyna jaskółka wiosny, która
radością raczej mnie nie napawa doprowadzając do częstych pobudek w nocy),
cóż przyjemność nadejścia wiosny i perspektywa ewentualnej kopulacji może
byc wyrażona w różnoraki sposób.

Ogolnie ludzie są jakby milsi, bardziej usmiechnięci, choć na licach co
niektorych widać jeszcze oznaki uplywającej zimy w postaci czerwonych
policzków i skwaszonych min, szyj duszących sie w obręczach grubych,
węnianych szalików, acz porozpinanych kurtkach, a to juz dobry znak
(pierwszy krok do wiosennej nagości). Dziś pewna młoda klientka w trakcie
rozmowy ze mna na jedno prozaicznie zadane pytanie odpowiedziala: "tak,
poprosze tę karte i jeszcze uśmiech Pana", znowu później jakieś dziecie,
chlopiec w wieku tzw przed ćwierćwieczem mający pewnien syndrom ortopedyczny
polegający na złamaniu nadgarstków, dziwnie trzepotał rzęsami i przewracał
źrenicami. Może rzeczywiście cos w tym powietrzu wisi.

A'propos dziwnego nastroju przedwiosennego; spotyka się czasem na swojej
drodze, w dziwnych miejscach i dziwnych okolicznościach, ludzi dość
intrugujacych, z którymi wymiana zdań, bezokoliczników, czy nawet prostych
słów, mimo tego że trwa nawet kilka tygodni, zaczyna przybierać dziwny,
tajemniczy charakter, kierunek wcześniej nie znany, acz zastanawiający,
budzący ciekawość i chęć dążenia do wszczęcia jakiegoś procesu poznania.
Ludzie Ci w pewnym momencie, niespojnym w kontekście rozmowy potrafią
przekazać taka myśl, ktora znajduje sobie miejsce w naszej głowie i rozsiada
się tam na czas jakiś, dokładnie na czas tylko jej samej znany i wcale nie
jest to zależne od Wiosny. Słowo staje się nośnikiem tak wielkim, że jest w
stanie zarówno zburzyć jak i zbudować. Przekształćmy dwa przysłowia: "nie
mów bliźniemu swemu co tobie niemiłe, albo "mów bliźniemu swemu, co sobie
samemu". Dziś od jednego z tych ludzi otrzymalem sms o treści: "
interpretuj, nadinterpretuj, rozmawiaj ze mną, poznaj mnie, zniechęć się,
pokochaj lub kopnij albo wyśmiej ale...nie olewaj". Zaraz po przeczytaniu
skojarzyłem ten tekst z Osiecką, chyba bardziej przez styl niż samą treść.
Autor, jednakże sprawił, że słowa poki co w głowie zasiadły, moszcząc sobie
jakieś legowisko, wprowadzając w stan zastanowienia.

MOJE DROGIE "m"

Wczoraj wieczorem zacząłem liczyć mieszkania, w jakich przyszło mi dej pory
żyć. Przez ostatnie osiem lat doliczyłem się ich ośmiu. Z rodzinnego gniazda
wyfrunąłem jako ledwo i skromnie upierzone piskle w wieku lat dziewiętnastu,
od tego momentu do dnia dzisiejszego znalazłem siedlisk w ilości....hmm.
Policzmy. Cholera, aż 16 tymczasowych gniazd; to wychodzi średnio jedno na
pół roku z hakiem, nie licząc dwukrotnej zmiany miasta. Mobilności to ja
raczej sobie nie odmawiam jak widać.

Skąd refleksja taka? Otóż, czeka mnie niebawem kolejna przeprowadzka,
jednakże ta napawa mnie nie tyle strachem, przerażeniem acz dziwna radością,
radością zwiazaną z ucieczką z dotychczasowych krypt wawelskich, których
słońce dociera średnio przez 45 minut w ciągu doby, a sam pokój tzw.
sypialniany nie jest w stanie odróżnić godziny 9.00 rano od 18.00
popołudniu. Równie dobrze w tych katakumbach pochodzących z międzywojnia, a
dokładniej z 1932 roku, mogliby składać zwłoki zasłużonych, tym bardziej, że
na Skałce zostało juz tylko jedno legowisko na sarkofag, a na Wawel to juz
nie tak łatwo się dostać pośmiertnie bo za życia to wystarczy kupić
wejściówkę, a w niedziele to nawet wpuszczają za darmo. Jednym słowem moje
dotychczasowe lokum, zajmowane przeze mnie od roku jest zimne, mroczne i
depresjogenne, gdybym go nieco nie odmalował i wytapetował to można by je
najmować filmowcom do ekranizacji opowiadań wg Edgara Allana Poe, iście
horrorowa scenografia.

Moje nowe siedlisko z paleniskiem zlokalizowane jest w dawnej żydowskiej
dzielnicy ukochanego miasta, składa się z dwóch izb mieszkalnych, pokoju
kąpielowego oraz izby gospodarczej zwaną kuchnią. Rzeczą jednakże
najistotniejszą jest to, iż każda izba jest wyposażona w otwory okienne,
które przepuszczają światło, w przeciwieństwie do mojego obecnego lokum. No
i piekarnik jest działający.

Swego czasu zamierzałem podjąć się zakupu własnego gniazda, zamierzenia
zakończyły się wraz z kryzysem gdy okazało się, że wartość zabezpieczenia
pod gałęzie, pierze i inny budulec stanowczo wzrosła, wzrosła do takiego
poziomu, że łatwiej być kukułką w cudze gniazdo się podrzucić, tak więc
wielkie plany osiedlenia się na swoim spaliły na panewce. Z drugiej zaś
strony, należę chyba do tych osób, którym trudno byłoby się osiedlić gdzieś
naprawdę na stałe, co potwierdza moja dotychczasowa mieszkaniowa mobilność.
Są chyba ludzie, którzy mimo chęci i ochoty nie chcą wiązać z jednym
miejscem, czuja przed tym jakiś lęk, obawę przed brakiem jakiejś wewnętrznej
wolności lokalizacyjnej, niechęć do pewnego zastoju. Milo by było egzystować
w miejscu, które całkowicie uznajemy za nasze własne, ale co w sytuacji gdy
owo miejsce okaże się być depresjogennym, jeżeli wybudowane zostało na
jakiejś żyle wodnej lub, co gorsza, na dawnym cmentarzu. Zakup własnego "m"
całkowicie wiąże nas z danym miejscem, skleja i cementuje z nim, jednoczy z
sąsiadami, przestajemy w końcu być anonimowi, a "m" przestaje być kryjówką.
Owszem możemy wówczas rozpocząć proces odwrotny, dokonać sprzedaży naszego
"m" ale w związku z tym, iż sprawia to więcej zachodu niż jego wcześniejsze
kupno, próby takie są zaniechane przez nas lub co najmniej odwlekane w
czasie. W gruncie rzeczy miejsce wynajmowane też w jakiś specyficzny sposób
uznaje się za swoje.

Póki co, podrzucę się raz jeszcze w kolejne gniazdo, mam nadzieję, że na
dłużej, a chwili obecnej pozostaje na etapie kolekcjonowanie pudeł.

poniedziałek, 2 marca 2009

BEZIMPREZOWO

Minął prawdziwie Wielkopostny weekend, żadnych hucznych imprez, balang,
clubbingu czy tym podobnych, w rezultacie czucie sie, o dziwo, jak
nowonarodzony, co w okoliczności pierwszego dnia tygodnia jest wrecz
nienaturalne, choć bardzo mile, wręcz zdrowe.Ale nie myśleć też proszęo ty,
ze niejako weekend minął pod hasłem całkowitej abstynecji, poprostu
zniwelowalowane zostały do zera wizyty w takich to miejscach jak kraina
błękitu, coconeria czy inne szepty. Dzień Panski niedzielny poswięcony
został na regeneracje ducha i ciała w osrodku wodnym zwanym Aquaparkiem
(powinienem ograniczyć spożywanie nikotyny, przepłyniecie jednej długości
basenu doprowadziło mnie do zadyszki, chyba powróce ns siłownie).
Basen, jakto basen w dzien niedzielny opanowany został w dużej mierze przez
najazd rodziców z dziećmi, mamy o dość krągłych kształtach, tatusiowie z
widoczną piwną opuchlizną skrywająca trzewia wraz z dziećmi,
rozwrzeszczanymi, rozbieganymi, nad którymi w ledwością można zapanować.
Widok, który upewnia mnie bardziej w niechęci do posiadania potomstwa w
każdej postaci. Nie wyobrażam sobie siebie w roli rodzica przy takim
niewielkim istnieniu, nawet niewiadomo jak wziąc takie coś na ręce, jak
trzymac żeby nie złamać, a potem......jeszcze gorzej; kolka, ząbkowanie,
zmienianie pieluch, dalej gdy trochę podrośnie zaczyna zadawać irytujące
pytania, biega, krzyczy, wrzeszczy, chociaż podobno nie ma nic gorszego niż
tzw, ośli wiek. Jedyne dziecko, jakie mogłoby być w moim posiadaniu to
takie, które trzeba tylko dohować, takie jakie skończyło przynajmniej 18
lat. Zresztą jedno takie się ostatnio przypłatało i biega wokół. to nawet
miłe, a samo dziecko jest sympatyczne.
Wracając do wspomnianej krainy uciech i zabaw wodnych mogłym wygłosic hymn
pochwalny pod jej adresem. wchodzisz tam czując się dziwnie staro, nawey
staro-grubo, czujesz sie jak własna ciotka. kiedyś w niedzielne popołudnia
ludzie szli z dziatwą, wręcz calymi rodzinami szli po wcześniejszym wspólnym
obiedzie i odbytej w kościele sumie nad wodę, poprostu jakąś wiejską rzekę,
staw czy inny zbiornik wodny. panny pod lekkimi parasolami i w takich samych
kapeluszach moczyły nogi i zakrywały lica przed słońcem. Panowie natomiast,
boso z podwiniętymi nogawkami biegali po trwaie, moczyli stopy w rzecze i
grali w różne gry zespołowe. A teraz? Teraz, idziesz każdego dnia tygodnia
do spa, aquaparku, czy innego przybytku tej natury, korzystasz z sauny,
basenów i innych atrakcji, nie czekasz do dnia świątecznego, pilki, reczniki
i inne bibeloty możesz za określoną cenę wypożyczyć i zwrocić użyte, nie
podwijasz nogawek, nie siedzisz w kapeluszu, wrecz przeciwnie napawasz się
widokiem mokrych cial, niekiedy na tyle atrakcyjnych, że stwierdzasz, iż
recznik służyć może do różnych celów, nie tylko osuszenia własnego ciała.
Cóż za wspaniałe zmeczenie czuje się po opuszczeniu takiegoż miejsca,
zmeczenie relaksacyjne, znużenie tak miłe, że odpoczynek po nim jest
zupełnie zbędny. czujesz, że jesteś przepięknej urody.