sobota, 4 kwietnia 2009

MÓJ DROGI G.

Miał tu dziś mieć miejsce zupełnie inny wpis, cos na kształt kolejnych rozmyślań czterdziestolatka w autobusu. Jednak nie. Wczoraj dostałem od mojego znajomego Górala sms, którego treść mniej więcej brzmiała tak: „jutro idę do spowiedzi, aż się boje”.
Dalsza wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak:
- a czemu? Tak dawno nie byłeś?
- No nie, chodzę dwa razy do roku, ale trochę nagrzeszyłem.
- Aż tak?
- Trochę, a do tego jeszcze to, kim, jestem. Zresztą kiedyś chodziłem, co miesiąc.
- Ja kiedyś tez, przed bierzmowaniem, jak trzeba było „zaliczać’ tzw. pierwsze piątki.
- A teraz nie chodzisz?
A teraz nie chodzę, ostatnio byłem wówczas, gdy poproszony zostałem do przyjęcia roli ojca chrzestnego w konfesjonale stawić się musiałem. Nie sądzę, póki, co by obecność śmiertelnika takiego jak ja jest mi konieczna do obcowania z bóstwem.
Mój znajomy jednakże jest aktywnym uczestnikiem tegoż rytuału, co najmniej dwa razy w roku, jak sam twierdzi. Najwidoczniej jest to mu potrzebne z jakiś konkretnych pobudek, w całości znanych tylko jemu. Być może dla oczyszczenia ducha, ściszenia wołania własnego sumienia, a może po prostu dla świętego spokoju i zachowania tradycji, w jakiej go wychowano. Mnie jednakże wychowano w tradycji na wskroś identycznej. Co powoduje we mnie brak konkretnej potrzeby takiego spotkania w ciemnym miejscu, jakim jest konfesjonał, wspólnego wdychania powietrza wraz księdzem, rozmowy przez drewniana kratę? Pewnie fakt, iż spraw wiary, czy religii podchodzę w bardziej gnostyczny sposób, może nieco liberalnie lub relatywnie.
Schematyzm, formalizm wprowadzone w tę czynność powodują, iż staje się ona dość często niezrozumiała, mało szczera, nieudolna, nie żywiołowa, nienatchniona i traci dość dużo na własnym mistycyzmie, a bądź, co bądź mistyczna jest.
Zauważyłeś Góralu, jak wyglądają ludzie uczestniczący w mszy niedzielnej? Cały kościół zapełniony wiernymi, jakbyś patrzył z boku to pomyślałbyś, że ktoś wydaje komendy: wstać, siąść, klęknąć, wstać, śpiewać, klęknąć. Ale mniejsza z tym, jak wyglądałoby to dla laika stojącego z boku, co gorsza, żaden z tych wykonujących polecenia nie rozumie zupełnie, po co to robi, w jakim celu, a tym bardziej raczej nigdy nie dotykał sensu wypowiadanych słów w sposób wystarczająco głęboki, przynajmniej na tyle głęboki by wymawiać je szczerze, z serca i ze zrozumieniem. Stoi taki jeden z drugim i próbuje deklamować: „ Ojcze Nasz, któryś jest w niebie…”. I co widzi? Albo zupełnie nic, albo starca o lasce w białej sukmanie i płaszczu czerwonym lub niebieskim, bo tak go nauczono wyobrażać sobie Boga, bo tak ktoś we wczesnym średniowieczu zaczął go malować. Na obraz i podobieństwo. Wydaje się nam, że Bóg stworzył świat w siedem dni, jesteśmy przekonani, że od poniedziałku do niedzieli. Wstał ów Starzec w poniedziałek rano, pomyślał i powstała ziemia, niebo itp. I tak aż do soboty. W niedziele wziął, uprzednio przez siebie stworzony wiklinowy koszyk, rozłożył koc i urządził sobie piknik w celu odpoczynku po pracowitym tygodniu. Proces pewnie trwał tydzień, ale w innym rozumieniu samych dni, innym, poza nasza wypracowaną mentalnością, gdzie poniedziałek tworzył erę.
Poza tym jesteśmy narodem, kiedy w niedziele z szafy wyjmujemy z szaf odświętne ubrania, idziemy do kościoła i nie przeszkadza nam potem usnąć pijanym w przydrożnym rowie.
Ostatnimi dniami była rocznica śmierci papieża, moje uczestnictwo w obchodach przyjęło formę prawie zupełnie pasywną. Poszedłem jednak o 21.37 pod Wawel. Pierwszy raz słyszałem Zygmunta, dźwięk ma cudowny, niski, przestrzenny, na wskroś przenikający. Głęboki bas. Jest inny niż dzwony współczesnych kościołów. Nie krzyczy jak małoletnia panna w miejskiej dyskotece, nie drażni jak głos nastoletniego chłopca przechodzącego mutację. Jest mocny, męski, stanowczy, a przede wszystkim zdecydowany na każde uderzenie sercem na wnętrze swej duszy. A atmosferze samej sytuacji napawa pewnym mistycyzmem.
Wiesz Góralu, wole pójść do krakowskich Dominikanów, jak nikogo nie ma, gdzie unosi się jeszcze zapach gotyku i posiedzieć w samotności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz