sobota, 11 kwietnia 2009

SWIATECZNA PODROŻ


Szósta rano – wyjazd z Krakowa. Jadąc kilka miesięcy temu bożonarodzeniowym pociągiem doświadczałem wschodu zimowego słońca. Ostra jego obręcz rozrywała bladosiwy horyzont. O tej porze roku jest już jaśniej. Ledwie widoczne słońce w kolorze złamanego różu, jaki nastolatka nakłada na swe młodzieńcze wargi, przebija się przez chmury, paryski błękit nieba barwi się miejscami sieną paloną, a gdzie indziej ostrym pomarańczem. Im bliżej obręczy tym ostrzej, śmielej, a nawet wulgarniej w nasyceniu barwy.
Przemierzam Małopolskę, czuć całą jej wyżynę, zwłaszcza mając w świadomości plaskość późniejszego Mazowsza. Wyjeżdżając z Krakowa mijałem osiedle na wskroś przypominające lubelskie Czuby...sentymentalnie jakoś.
Za Krakowem zaorane świeżo pola, kiełkujące oziminy. Pasiaste wzgórza, na przemian pola, łąki, lasy, na których cywilizacja węgla i stali ustawiła żelbetonowe słupy elektryczne; to się kłóci. Czytałem kiedyś felieton jak to Andrzej Wajda szukał do filmu krajobrazu bez słupów. Musiał mieć ciężkie zadanie, nie lada problem. A słońce coraz agresywniej wdziera się przez okno przedziału.
Współtowarzysz podróży, rzekłbym powtórny, zasnął. Powtórny bo już z nim jechałem kilka miesięcy temu, poznał mnie. Niewielki, filigranowy chłopiec (o ile tak można powiedzieć o mężczyźnie, choć postura i do tego mu daleko) w wieku około 20 lat zmierza na jeszcze dalsze kresy niż ja więc będzie dzielił ze mną drogę do samego końca. Zanim jednak usnął, powiedział o sobie tak dużo, że wiem o nim prawie wszystko, poza imieniem, dalsza obserwacja jego osoby wydaje się być zbędną. Ma siostrę, która wychodzi za mąż w sierpniu i dwóch braci ciotecznych, którzy z kolei założą rodziny już w lipcu. Pracuje w jednym z krakowskich sklepów spożywczych, w jednym z tych, gdzie mimo wygórowanych cen robi się zakupy z uwagi na brak czasu i mnogość asortymentu. Ma na sobie buty z Deichmana, widział kiedyś takie na jakiejś ulotce tego obuwniczego supersamu. Pali lekkie papierosy i posługuje się sprawdzoną, niemiecką technologią w postaci telefonu komórkowego. Dobrze, że usnął, jest zbyt gadatliwy. Śpi jak kot, przy czym wygląda jakby myślał. Podpiera twarz dłonią, wsparta łokciem o parapet. Jego rozwidlone palce są tak drobne, że nazwałbym je paliczkami, tak cienkie, że brakuje jedynie błony pławne między nimi.
Stoję na bliżej nie określonej stacji, vis' a' vis stoi jakiś skład pociągowy, wagony zbite z zielobrunatnych desek, z małymi oknami wyglądają jak wycięte z wojennych filmów, do tego te napisy: wagon mieszkalny, czy wagon łaźnia. Dziwnie to wygląda.
Swoją drogą lubię jeździć pociągiem, to mnie w jakiś nieodgadniony sposób wycisza, nieokreślenie nastraja. Równomierny stukot kół w jednostajnym rytmie, won torowiska: stalowych szyn, drewnianych, nasmarowanych belek i tych kamieni, które tylko tu można znaleźć, tylko na torowisku. Skąd oni je biorą? Kiedyś kupię sobie bilet weekendowy i od piątku do niedzieli będę jeździł ot tak.
Znów pola, łąki, można by liczyć krowy ale jeszcze za wcześnie na wypas. Widziałem bażanta: psa tzn, samca. Stał nieruchomo, wzniośle z wyprostowaną szyją, taki król kuraków, dumny, z rudawą szyją, sinoniebieskimi oczyma i z tym wyprostowanym ogonem, długim, cętkowanym, acz nie krętym. Stal między dwiema brzozami upstrzonymi seledynowym, młodym listowiem. Ciekawe, że brzoza zawsze rozkwita jako pierwsza i zawsze na Wielkanoc, jakby świadoma własnej potrzeby i roli w palmową niedziele, a święto przecież ruchome.
Stoję na jakiejś nieznanej mi stacji ale to nadal Małopolska, poznaje po rejestracjach. Jakiś cmentarz, jakieś nagrobki powszechnie przystrojone palmami, kwiatami w najróżniejszych odcieniach żółci, począwszy od tej klasycznej przez cynober aż po jej ordynarną wręcz odpustową wersję. Cmentarz wiosenny, tak wiosenny, że aż nie przystoi.
Sędziszów. Zwiedziłem pociągową toaletę. Jest jak zwykle. Szarozielone, wypłowiałe, emaliowane ściany, zielone papierowe ręczniki i zielona kostka mydła,; oba w scenerii kolorytu ścian staja się ledwie widoczne niczym dwa toaletowe kameleony. I ta kostka ordynarnie drażniąca nozdrza, która ma imitować odświeżacz powietrza. Odymione okna, wyprodukowane przez „ ZKTE Nowy Sącz”, nie pozwalają wyglądać dla zabezpieczenia intymności delikwentów oddającym się potrzebom fizjologicznym. Okna jak zawsze uchylone, uchylone są zawsze niezależnie od pogody. Po godzinie jazdy zaczyna brakować wody w spłuczce, to straszne, zważając na fakt, że pociąg jest relacji Kraków – Moskwa, pozostaje mi współczuć bywalcom przybytku pod koniec biegu pociągu, dobrze, że ja wysiadam w 1/3 trasy. Nowy skórzany pasek sprawia kłopot przy rozpinaniu.
Kielce. Minąłem przejściowy płaskowyż między Małopolską, a Świętokrzyskim. Zmierzam przez region pseudogór. Pseudogór bo choć najstarsze to gór w niczym nie przypominają. Tektoniczne prawo dżungli. Wciąż wypiętrzające się Karpaty i Sudety powodują zapaść Gór Świętokrzyskich. Teraz to już tylko pagórki zostały, dziś osłonięte mgła, tak gęstą, że zza okna pociągu nie da się rozpoznać, czy dab czy buk stoi. Góry nią obleczone, a kotliny pokryte. Z drapieżnego słońca nic nie zostało, jego nie byt nastraja do snu. Obudzę się gdzieś na płaskim Mazowszu, gdzie jak encefalogram pagórki, wzniesienia i inne nierówności terenu stopniowo nabierają kształtu linii prostej, maleją, równają, kula się. Na Mazowszu wszędzie zielono jak na fizycznej mapie Polski, zieleń ta sama, tylko stróżki rzek jakby bardziej szare i brudne niż te naznaczone na mapie. Za oknem mazowiecka dróżka wśród pól obsadzana mickiewiczowskimi wierzbami stojącymi obronnie, skrywającymi za sobą pola, broniącymi je przed dróżką by ważyła się w nie wtargnąć. Dróżką, na starym zdezelowanym rowerze jedzie starszy jegomość, ma dwie banki mleka z porannego udoju przewieszone po obu stronach kierownicy. Siwy, zgarbiony, wygląda samotnie. Banki gna go w dół, a wierzbowe witki osadzone na grubych, krągłych pniach, przeganiają. Dróżka na Warszawę? Szczęśliwiec staruszek, mleczarnia nie jest mieście stołecznym. Nienawidzę warszawy, nie cierpię tego miasta. Już na dworcu centralnym boli mnie głowa, gubię się w podziemiach. Jest niby rozległe, a jednak ściśnięte, wielkie ale zbyt małe by wielkością się chlubić, stołeczne ale nie dość kulturalne. Nierówno poustawiane wieżowce, wyrosłe w latach 90tych bez ładu i składu, jakby ktoś dmuchnął w dmuchawiec, a gdzie spadło ziarnko tam wyrósł gmach. Dworzec centralny – absurd architektury minionej epoki, gdzie młodociani chłopcy oddają się za pięć euro nie zależnie wartości przelicznika. I ta „Starówka” szybko odbudowana bez dobrego pomysłu dla umocnienia ducha narodu i wartości poprzedniej władzy, przypomina bardziej osiedle domków jednorodzinnych dla barbie niż stare miasto. Ludzie chodzący jej uliczkami też plastikowi, przestylizowani, kiczowaci jak barbie i z reguły niewarszawiacy (bez urazy dla moich kilku ulubionych Warszawiaków).
Jadę dalej, na kresy, na Podlasie, do mieściny, wielkości stołecznej dzielnicy, starszej od Warszawy, Krakowa, czy Lublina, gdzie szlachta nosząca moje nazwisko zerwała w XVII wielu sejm koronny stosując liberum veto (nie wiem czy powód do dumy, czy wstydu bo szczegółów sprawy nie znam) ja tylko odziedziczyłem domniemany herb szlachecki.
A tu jeszcze więcej piasków, lasków, równin, jeszcze bardziej zielono i prosto.
Dosiadł się jakiś delikwent w przykrótkich sztruksowych spodniach, jeden z takich, co wyjechali do miasta stołecznego zarabiać pieniądze. Jest tak ogólnikowy, ze nie wzbudza jakiegokolwiek zainteresowania. Siedzi tak z noga na nodze i czyta naukowe periodyki bez wyrazu na twarzy, bez zachwytu, czy krytyki.
Podlasie. Kres wędrówki. Do domu! Do mamy i taty i do trzydniowego jedzenia i ciągle zadawanego pytania: co u ciebie słychać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz