poniedziałek, 30 marca 2009

PATTY DIPHUSA

Międzynarodowa gwiazda porno, czy też międzynarodowy symbol seksu po raz kolejny w Warszawie.

Tym razem, jednak, w Krakowie, w kinoteatrze „Uciecha”, już 3 marca bieżącego roku.
Udało mi się jakimś dziwnym trafem, bo nawet większych trudności nie było zdobyć bilety na „Patty Diphusa” wg Pedro Almodovara. Monodram wystawiany tylko w Polsce, tylko w teatrze Polonia, bo tylko tu autor sprzedał prawa autorskie i zgodę na inscenizację teatralną, napisany specjalnie dla Ewy Kasprzyk. Już się cieszę na piątkowy wieczór kulturalny, już odczuwam podniecenie i ucisk w żołądku. Wrażenia przekażę w weekend.
Cholera, a 27 kwietnia Kryśka moja kochana gra w Bagateli „Ucho, gardło, nóż”

piątek, 27 marca 2009

WIOSENNE LOWY I ZLAMANY NOS

Kolejny jakże nudny dzień w pracy. Począwszy od południa zwyczajnie pozostaje w stanie letargu zmieniając jedynie miejsce położenia na terenie zakładu pracy. Prawie nikt tu dziś nie przychodzi, mało, kto zawraca głowę, choćby jakiś ktoś małorozgarnięty, autystyczny z niewielkim niedorozwojem by się pojawił, przynajmniej coś by się zadziało. Większość współpracowników siedzi przed monitorami komputerów podpierając swe ciężkie głowy o własne dłonie wsparte na obolałych już łokciach. Marazm. Poszedłem do kuchni by zaspokoić pragnienie i wchodząc tam zapomniałem, w jakim celu zmierzałem do owego pomieszczenia; po powrocie oczywiście sobie przypomniałem. Czuje się bardziej zmęczony tym nicnierobieniem niż gdybym szedł z brona za wołu przez pole. Zresztą okres już taki a i aura sprzyjająca, że wczas już by iść w to pole z tym wołu. Dziś w końcu stopniał śnieg, który pokrył ulice Małopolskiej stolicy i przyczynił się do znacznego kilkudobowego ochłodzenia klimatu. Ale przynajmniej jest już cieplej. Różne dziwne rzeczy przychodzą ludziom do głowy, na niektórych ta zmiana pory roku działa wręcz jak porażenie słoneczne; nagły szok termo-psychiczny dotykający w równej części i ciała i ducha.
Dwóch moich znajomych w wyniku szoku wstąpiło w fazę poszukiwań; poszukiwań wielkiej miłości, życiowego partnera. Wiosenne łowy przybierają dwie metody: jeden czeka i pokazuje się tu i ówdzie licząc, że ktoś właściwy się napatoczy, natomiast drugi bardziej się rozgląda, poznaje, wychodzi naprzeciw czegoś, czego na razie nie spotkał, z czym się jeszcze tej wiosny nie zderzył, choć był już o włos. Od obu znajomych otrzymuję wiadomości z cytatami anglosaskich piosenek, typu: „ I need somebody love, half is not enough”.
Ten pierwszy, przyjmujący bardziej aktywną postawę poszukiwań, trafiał na różnych osobników westchnień, najczęściej mniej niż bardziej zainteresowanych czymś bardziej stałym, praktycznym, spokojnym. Raz wyjechał na cały weekend w góry, był pobudzony, rozentuzjazmowany, wręcz podniecony. Stan uniesień transcendentalnych utrzymywał się przez całe dwa weekendowe dni, po czym przerodził się w motylki, trzepoczące barwnymi skrzydłami w trzewiach, obijając się o ścianki żołądka i jelit. Cóż, na motylkach się skończyło. Ten drugi, natomiast, jest mi nieco mnie znany od tej strony, ale że warszawiak to pewnie trafia na farbowane pseudowarszawskie lisice, a to najczęściej żadna partia do czegokolwiek. Niezależnie od przyjmowanej metody, czy postawy, stan wariacji, tęsknoty, potrzeby i zamętu jest w obu głowach taki sam. Pamiętajcie jednak, Moi Drodzy, żeby oby nie trafił się Wam taki wymarzony jegomość, taki, który będzie miał wszystko tak sobie wymyśliliście. Czemu? Będzie zbyt nudno, nudniej niż dziś w moim zakładzie pracy chronionej. Niech będzie maksymalnie w dwóch trzecich jak ten z bajki, to i tak aż nadto.
Ja wraz z wiosną i zbyt dużą ilością wolnego czasu mam tez jakieś dziwne pomysły. Przy ostatnim, ponownym urządzaniu prania poza domem (z przyczyn braku funkcjonalności sprzętu piorącego na stancji) postanowiłem po kilku głębszych zamoczeniach brudnej konfekcji za pomocą kieliszka udowodnić, iż zrobienie salta w tył z równoczesnym szpagatem nie jest aż tak wielkim wyzwaniem. Akrobacje zakończyły się niestety uderzeniem kolanem w nos i złamaniem narządu węchu. Szybko zatamowany krwotok pozwolił na skończenie prania, acz w atmosferze nieco spokojniejszej. Swoją drogą to też całkiem niezły wyczyn żeby kopnąć się własnym kolanem we własny nos. Ja tam sobie gratuluję…żywca też. Żeby nie było, że wiosna nie wywołuje u mnie żadnych zachowań romantycznych, ależ wywołuje. Kilka dni temu w środku nocy, po uprzednim starannym przygotowaniu kilku doniczek, za pomocą noża kuchennego wykopałem wraz z kolegą całą połać krokusów. Lekkiej degradacji uległ jedynie kawałek trawnika, kobyliny w stanie pełnego rozkwitu, niepozbawione dosłownie niczego w wyniku aktu barbarzyństwa zakwitły na moim oknie. Cóż, kwiat w dom, wiosna w dom. Ale w domu zrobiło się cieplej i kwiaty zaczęły więdnąć, cóż, wiosna idzie na przód, a doniczki zostawię na ewentualne tulipany. Z pozdrowieniami dla wiosennych łowców.

czwartek, 26 marca 2009

ABONAMENT ZA REKINA

„ Dziękuje, że o mnie pamiętasz. Twój abonament”. Taki slogan telewizja publiczna funduje nam ostatnio z dość dużym natężeniem i niemalże przy każdej swojej produkcji. Szablon pojawiający się w lewym dolnym rogu ekranu nie rzadko skutecznie blokuje pełny odbiór wizji, do tego drażni zarówno swą wymową, jak również tym prześwietlającym błękitem swego tła. Wczoraj, z uwagi na brak zajęć bardziej znaczących, oglądałem na tvp1 film z cyklu w krainie dreszczowców; hollywoodzka produkcja o Megalodonie (prehistoryczny rekin dość pokaźnych rozmiarów). Film tak płytki, że mógłby być sprzedawany w wydaniu vhs na krakowskiej Tandecie, nazwa placu handlowego w pełni odzwierciedla poziom tego przypadku amerykańskiej kinomatografii. Abonament? Za co? Powinno się dokonywać opłaty w wysokości wprost proporcjonalnej, do produkcji, jakie warto oglądać i warto opłacać. Zważywszy, że skupiam uwagę na kilku programach publicystycznych, teatrze telewizji i może dwóch ambitniejszych filmach tygodniowo (o ile się trafią) to wysokość mojego abonamentu powinna wynosić około 5 złotych w rozliczeniu kwartalnym. Zasadniczo, to mógłbym płacić jeszcze za spoty reklamowe simplusa, no, ale za te to już płaci Polkomtel S.A.
Film o wielkim rekinie miał za zadanie najprawdopodobniej pobudzić emocje widza, wprowadzając go w stan leku, bliżej nieokreślonego podenerwowania, mnie wprowadził w stan irytacji. Sceny, które miały wywołać te wszystkie emocje, a przede wszystkim uczucie strachu, stawały się, co najmniej śmieszne, kiczowato śmieszne, wręcz tragicznie śmieszne, zwłaszcza, kiedy to morskie zwierze długości, co najmniej Krakowskich Sukiennic, wynurza z morskiej otchłani paszczę i połyka turystyczny jacht wraz z jego pasażerami. Ciekawe, czy ów stalowodrewniany obiekt konsumpcji dryfował potem w sokach żołądkowych potwora? Pytanie tak niedorzeczne, jak cały film, więc całkiem na miejscu, jak mniemam.
Ogólnie obraz stwarzał podobieństwo do tych, jakie dane nam było oglądać w okresie późnego socjalizmu; już amerykański, a jeszcze bezpieczny na tyle by w owych czasach zezwolić na jego emisje, a dla widza przytłoczonego cenzura fascynujący, fascynujący, bo inny niż wszystko wcześniejsze i nie rustykalny. Emisja nastąpiła, więc jakieś ćwierćwiecze za późno.
Mnie z pobudek wyłącznie osobistych o stan dyskomfortu psychicznego wprowadziła jedynie scena, gdy to dwoje bohaterów uciekających przed morską bestią wspinała się na linkowej drabince do helikoptera ponad przestrzenia oceanu, w przestrzeni atmosfery, w przestrzeni wysokości. Osobiste odniesienia, tej bohaterskiej sceny mają związek z moim panicznym lękiem wysokości. Ubiegłego lata wraz z Roztańczonym Gregiem, Anią z Kresów i z dwiema innymi nie do końca sprawnymi umysłowo koleżankami zdobyłem dwutysięcznik w Tatrach. Stan emocji, jaki zagnieździł się w mojej skromnej osobie, bez wahania pozwoliłby zrzucić w dół każdego zbyt blisko podchodzącego turystę, zwłaszcza, że przestrzeń pozioma nie przekraczała metrażu mojego mieszkania, co z ułatwiało niewątpliwie akt przemocy polegający na zepchnięciu delikwenta w odmianę pionową przestrzeni, która zaś, jak się zdawało chciała usilnie dążyć do nieskończoności. Nie dość, że sam wyczyn doprowadził mnie do torsji żołądkowych objawiających się tym, iż moja twarz epatowała wszelkimi zimnymi barwami, od błękitu począwszy, a na zieleni skończywszy, poprzez ich wszystkie półprzezroczyste walory, to każde pytanie typu: „czy mógłby Pan nam zrobić zdjęcie?”, doprowadzało do stanu ogólnej irytacji choćby dlatego, że zmuszało do przyjęcia postawy stojącej u szczytu tegoż tatrzańskiego pagórka. Zastanawiające było potem, czy zejście w dół będzie wiązało się z równie silnymi emocjami, okazało się, że wysiłek włożony w samo zejście po smoczych gradem i deszczem kamieniach doprowadził do tego, że chmielny napój nad morskim okiem smakował iście wybornie i wyjątkowo spokojnie.
Góry spod swojego podnóża są wyniosłe acz bardziej bezpieczne i spokojniejsze niż u szczytu, a pokonanie ich - warte abonamentu, w przeciwieństwie do tego, cholernego rekina.

sobota, 14 marca 2009

MĘŻCZYZNA WIDZIANY W AUTOBUSIE MPK

To był dość ciężki dzień w pracy, jeden z tych, które pochłaniają całkowicie energię zgromadzoną za pomocą snu nocy wcześniejszej. Wykąpał się, ogolił, wziął dużą szklankę, wsypał garść lodu i nalał sobie whisky. Usiadł w fotelu okrakiem w świeżo wykrochmalonych białych bokserkach. Wstał, otworzył okno. Ktoś z sąsiadów przygotowywał obiadokolację, jego nozdrza dopadła woń wołowiny smażonej na smalcu. Zapach wdzierający się oknem balkonowym był nachalny, drapieżny i zadziorny, terroryzował jego zmysł powonienia do tego stopnia, że mimo braku łaknienia zaczął odczuwać lekki głód. Ostry zapach whisky wydobywający się ze szklanki mieszał się z zaczepną wołowiną. Mimo podrażnionego enzymami przewodu pokarmowego postanowił jednak pozostać jedynie przy szklaneczce upajając się dźwiękiem stukających kostek lodu, zarówno o siebie nawzajem jak i o ścianki naczynia.
Do wołowiny ktoś dodał cebuli, zapach stał się jeszcze bardziej ostry i nęcący.
Szklanka powoli pustoszała, lód osiągał coraz to mniejsze rozmiary unosząc się na tafli półprzezroczystego brązowego płynu niczym wiosenna kra. Ogarnął go nastrój dziwnej nostalgii, wręcz melancholii, za chwile miał przekroczyć czterdzieści lat swojego żywota. Choć ta chwila miała trwać jeszcze niemalże dwa lata to coraz częściej w jego głowie powstawał bliżej niesprecyzowany zamęt będący wypadkową upływających lat.
Podobne myśli nawiedzały jego mózgowie każdej dekady, kiedy miała nastąpić zmiana pierwszej cyfry w liczebniku określającym jego wiek; nastroje, więc takie przeżywał przed dwudziestką, potem trzydziestką i zdał sobie sprawę, iż więcej tych dekad go dotyczy, tym emocje stają się coraz silniejsze.
Podszedł do lodówki, ponownie wsypał garść lodu i ponownie zatopił jego kryształy w whisky. Zza okna wlatywał zapach duszonej wołowiny już o mniejszej intensywności. „To będą bitki wołowe” – pomyślał, „tak, z pewnością bitki wołowe”. Gotować samodzielnie jak na starego kawalera przystało umiał, lecz najczęściej jadał na mieście. Praktyka stołowania się w różnych barach, restauracjach czy pubach dawała mu poczucie względnego porządku w domu, oszczędności w zasobach czasu oraz energii własnej, jednakże mocno odbijała się na objętości jego portfela. Nie miało to jednak większego znaczenia w sytuacji, gdy owa portfelowa objętość dotyczyła zaspokajania jedynie jego potrzeb bez zasadniczo żadnych podziałów i to z własnego wyboru.
Zapalił papierosa, dym opuszczający spopielony jego koniec szybko ulatniał się przez balkon. W podobnym tempie nachodziły go najróżniejsze myśli i wspomnienia. Pomyślał o wczorajszej randce, na którą początkowo nie miał ochoty się nawet wybierać, na domiar złego spóźnił się kilka minut, co już nie dało mu zbyt dużych szans na powodzenie tego spotkania. Na miejscu zastał kobietę, której urodą się przeraził. To była jedna z tych, o jakich marzy piętnastolatek, jedna z tych, która napawa niewiadomym lękiem, a wyobrażenie o jej urodzie nie pozwala nawet na przeprowadzenia aktu masturbacji. Siedziała za stolikiem, spokojnie pijąc wino, spoglądała na niego swymi dużymi brązowymi oczami w taki sposób, że momentami miał wrażenie, że go kokietuje, a za chwile uważał, że powinien wyjść z lokalu. Wyglądała jakby żyła z własnym życiem i zaszła z nim w upragnioną ciążę. Niezwykle wyglądała kompozycja: ona a za nią ścienne fotografie Marllin Monroe, Marleny Dietrich w stylu retro. Pomyślał, że jakby stanęła przed nim nago, poczułby się tak onieśmielony, że nie wiedziałby, co z tym uczynić.
Kolejna szklaneczka i kolejna garść lodu, woń wołowiny jakby zanikła. Umawiał się już wcześniej, poznawał, podrywał, flirtował, kiedyś przy barze zupełnie nieznanej mu kobiecie bezczelnie podał kartkę z numerem telefonu i równie bezczelnie wyszedł z lokalu. Zadzwoniła po kilku dniach. Zasadniczo fakt tamtego telefonu nie wywołał w nim jakiejś konsternacji, nie przyprawił o zdumienie, tak naprawdę to spodziewał się tego kontaktu. Kwestią czasu było dla niego to, kiedy otrzyma smsa, lecz mimo tej pewności spoglądał zniecierpliwiony na wyświetlacz swojego telefonu, czy oby ta oczekiwana przez niego wiadomość nie nadeszła właśnie teraz, właśnie już. Po otrzymaniu pierwszego komunikatu czas oczekiwania skracał się coraz bardziej, malał do tego stopnia, że dwie minuty, jakie przyszło mu czekać na odpowiedź stawały się wiecznością i wprowadzały go w stan nieuzasadnionego niczym niepokoju. Pisemny i telefoniczny flirt trwał dokładnie dwa tygodnie licząc od 3. października. Wymiana myśli, emocji, relacji, zdjęć za pomocą klawiatury telefonu nabierała na intensywności. Intensywność spotkań telekomunikacyjnych doprowadzała do nieustannego bytowania z tym podrzędnym narzędziem codziennego użytku, jakim jest telefon komórkowy. W pewnym momencie to urządzenie zdało się być czymś nadrzędnym; sypiał z nim jak z roznegliżowaną kochanką trzymając go wciąż w ręce jakby pieścił jej uspane dłonie. Po dwóch tygodniach zdecydował się na spotkanie, na jedną kawę. Tę jedną kawę pili oboje od piątku aż do niedzielnego wieczoru, picie to przerodziło się w geometryczno-emocjonalny ciąg weekendowych spotkań, na tyle regularnych, że arytmetyka ciągu była funkcją oczywistą. W pewnym momencie kobiecy obiekt myśli i westchnień pokazał twarz nie pokrytą pudrem, bez makijażu, cieni do powiem, różu, bez tuszu do rzęs. Wobec demakijażu charakterologicznego weekendowe picie kawy stało się obłudą.
Lód się skończył, zastąpił go cytryną. Uzupełnił szklankę płynem, który dla niektórych ma zapach bimbru. „Biedna krowa” – pomyślał – „pół życia pozwala się ciągnąć za biust w celu wydobycia białego płynu, w którym zawartość tłuszczu określają normy europejskie, by na koniec swego żywota dusić się w parze z cebulą na smalcu”
Wołowiny nie było już czuć.
„Wiesz” – powiedział do napełnionej szklanki – „pewnie zjedli, nie pozmywali, a teraz piją herbatę, siedzą przed telewizorem i milczą do siebie. Ja to mogę przynajmniej pogadać z tobą”
Oznajmił następnie, nie wiedząc, czy sobie, czy szklance, że jak typowy facet nie zawsze myśli przy użyciu mózgu, a z pewnością nie w takim stopniu, w jakim byłby zdolny go używać. Nie kończąc jednej znajomości rozpoczął drugą, również za pomocną, sprawdzonej już metody. Tym razem, na wiadomość czekał dłużej, choć z perspektywy czasu, nadal uważał, że było warto. Zabezpieczając się zawczasu, w procesie poznawczym nowego obiektu, nie do końca był szczery, nie mówił wszystkiego, mało tego, to, co mówił nie zawsze było zgodne z rzeczywistością.
Wołowina ucichła już zupełnie, zza okna balkonu jej woń zastąpił zapach letniej maciejki, tak intensywny, że duszący.
Spowolniony w myśli, uzupełnił ponownie szklankę, nie przeszkadzał mu już ani brak lodu ani cytryny. Przypomniał sobie pewien poniedziałkowy poranek. „Wiesz szklanka” – wymamrotał lekko zapijaczonym głosem - „nie pamiętam, kiedy wcześniej jadłem winogrona podając je komuś ustami, nie pamiętam, kiedy wtulony w kobiece pośladki i plecy czułem, że daję bezpieczeństwo i sam je otrzymuje. Było jej wtedy tak mało dla mnie, że nawet gdybym wszedł w nią cały to dalej byłaby to jej ilość zbyt niewielka, a tak zachęcająca, że dążyłbym do nieskończoności dotyku, poznania, posiadania. Wiesz szklanka, chyba trochę za dużo twojej zawartości we mnie”. Pomyślał, że dla takiego poniedziałkowego poranka potrafiłby ponownie być nieszczerym.
Zapalił, zakrztusił się dymem. Na co dzień palił rzadko, więc kolejny papieros dał znać o sobie.
Po jakimś czasie zrezygnował ze sposobu karteczkowego nawiązywania znajomości, nie potrzebnym stał się jakikolwiek sposób, po prostu zaprzestał, zrezygnował. Choć raz po jakiejś większej dawce alkoholu znów obudził w sobie instynkt zdobywcy. Pozostając przy mocnym postanowieniu nie obdarowywania nikogo kartkami, wizytówkami, czy innymi bibelotami na ich kształt po prostu podszedł i poprosił o numer telefonu. Korespondencyjny flirt, choć miły, zakończył się po krótkim czasie. Częstotliwość wymiany słowa pisanego spadła do zupełnego minimum.
„Jakie to ma znaczenie”- pomyślał- „jakie to ma znaczenie, te wszystkie kobiety”. Sam nie wiedział skąd, po co i dlaczego zaczął o nich myśleć. Pijąc bodajże piątą szklankę whisky poczuł się lekko zaniepokojony. Kryzys wieku średniego? Tak wcześnie? Już przed czterdziestką? Z całą pewnością stan świadomości przepełniony niepokojem był bardziej spowodowany ilością opróżnionych szklanek niż racjonalną interpretacją własnych zachowań. Pomyślał, że gdy miał dwadzieścia lat nie zwracał uwagi na wiek, a teraz zorientował się, że świat nie składa się z mężczyzn wyłącznie w jego wieku. Dzięki lekkości własnego ducha i postury trzydziestolatka sprawiał wrażenie gotowego do walki, przeraził się jednak, iż niebawem będzie się zmagał z młodszymi rywalami.
Zapalił ostatniego papierosa. Czując odruch wymiotny po chwili go zgasił. Przełknął ostatki whisky zalegającej na dnie szklanki. Jednym, choć mało skoordynowanym ruchem ściągnął z siebie białe bokserki. Nakrył się kołdrą. Położył się w pozycji embrionalnej chowając dłonie między ciepłymi udami. Tej nocy to było jedyne ciepło jakie mógł poczuć, pomijając podniesiona procentami temperaturę przełyku.
„Dobranoc szklanka”- wymamrotał. Usnął.

środa, 11 marca 2009

KOCI, KOCI ŁAPCI

Korzystając dnia wczorajszego z chwilowego pustostanu, jaki zapanował w moim depresjogennym, podwawelskim mieszkaniu, zamiast zająć się sprawami bardziej nagłymi typu pranie białych koszul, powróciłem po raz kolejny do jednej z moich ulubionych lektur. Popijając prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie, w ilości sztuk dwóch, zagłębiłem się w epistolografii mojej ukochanej Krysi J. Natknąłem się tam na wiersz Ernesta Bryla, którego wcześniej nie zauważyłem:
„Królu, napotkasz kota. On twardo popatrzy
Oczyma jaśniejszymi od morskich latarni.
Wtedy pomyśl o myszy i wrzuć fali czarnej
Tę myśl. Może kot skoczy i za nią pogoni.
Jeżeli nie to gorzej. Będziesz musiał bronić
Własnej pamięci. Kot ciebie przekona,
Więc wyznasz jemu wiernych przyjaciół imiona.
A kiedy powiedz – łapką je zamaże.
Nie ma twarzy przyjaciół, chociaż mieli twarze.
Zamilcz. Zaciśnij zęby. Pod głupim językiem
Ukryj, choć jedno imię dla kota nieznane
Przez noc.
A powiedz je dopiero ranem.
Prosto w twarz słońcu, które mgły zagarnie
I zgasi marnie kocio płonące latarnie.”
Swego czasu nachodziła mnie biało-szara kotka. Przyszła skądś, z tzw. Podworca mojej kamienicy, a że wyjście z kuchni mam wprost na tenże podworzec przez taras zupełnie niewielkich rozmiarów, z wtargnięciem w moje bytowanie nie miała wielkiego problemu, choć czyniła to kilkuetapowo. Początkowo zaczęła od kąpieli słonecznych na rozgrzanym blaszanym parapecie niczym kotka na gorącym blaszanym dachu, ewentualnie ta tarasowym fotelu lub, co najbardziej mnie irytowało, na świeżo posadzonych kwiatach. Kolejny etap naszej krótkotrwałej znajomości, przeobrażonej w późniejszy jeszcze krótszy romans polegał na niewinnym wdzieraniu się do kuchni w celu poszukiwania pokarmu. Łowy na przetworzoną już przemysłowo ofiarę za każdym razem nabierały coraz to bardziej nachalnego, wyszukanego i wybrednego charakteru, a same ofiary pokarmowe stawały się coraz mniej smaczne. W końcu przeszliśmy do bliższej znajomości, a mianowicie odwiedzania kolejnym pomieszczeń mojego domostwa oraz wspólnym spaniem we wspólnej pościeli, choć do obłędu doprowadzały mnie poranne pobudki, drapaniem w parkiet, miauczeniem, na tzw. siusiu. Końcowe stadium naszego pożycia objawiło się rozstaniem i wygnaniem kotki z domu po tym jak zaczęła pokarmowo romansować z kolejnymi sąsiadami.
Jednym słowem kot jest zwierzęciem, którego raczej nie będzie dane nam poznać. W domu przebywa, kiedy chce i z kim chce i tylko wtedy, kiedy to on ma na to ochotę. Niespodziewanie wyrasta spod ziemi, a zasadniczo z podłogi, w najmniej oczekiwanych momentach, wtedy potrafi patrzeć tymi swymi interesownymi wielkimi ślepiami, bo w normalnej sytuacji raczej nic konkretnego, a już z pewnością uczuciowego nie odnajdziemy.
Obraża się o byle, co, rzuca fochami zazwyczaj wtedy jak nie ma zupełnie racji, potrafi wtedy ostentacyjnie odejść, teatralnie oglądając się za siebie, czy oby przypadkiem ktoś na niego nie zerknął z żalem, że odchodzi, acz wraca po dwóch dniach. Odchodzi, powraca, spada na Ciebie w nocy śpiącego niewiadomo skąd, rozpycha się w łóżku, jest kochający jak chce przyjść n a śniadanie, a cała miłość nie przeszkadza mu uprawianiu pokarmowej prostytucji.
Kot jest zupełnym przeciwieństwem psa, w żadnym wypadku nie można nie jest jego najlepszym przyjacielem. Pies wprost przeciwnie. Taki pies, choćby wielorasowy, daje się przywiązać, wręcz samoistnie przywiązuje się do człowieka, nie rzuca fochami, pilnuje, strzeże, jest wierny, a oczu patrzy mu zupełnie szczerze niezależnie od emocji, jakie psem szargają. Kot się nie przywiązuje, za to próbuje z różnym skutkiem przywiązać człowieka do siebie samego, uczuć w stosunku do swej futrzanej osoby oczekuje droga apodyktycznego wymuszenia.
Na świecie żyją ludzie-koty i ludzie-psy (tych pierwszych nie mylić ani z Michelle Pfeiffer ani z Halle Berry, którym zdarzyło się zagrać kobiety koty przepięknej urody), oba te gatunki udało mi się poznać, choć tych pierwszych jest zdecydowanie więcej i nie do końca jestem przekonany czy słowo „udało” jest w tym miejscu najbardziej stosownym. Człowiek kot niezależnie od płci odpisuje na smsy z tygodniowym opóźnieniem mając niekiedy pretensje, że nie piszemy częściej, ma niesamowitą zdolność obarczania nas własnymi winami, grzechami, czy zbrodniami, potrafi zapłakany przychodzić nad ranem, po czym obrażony wychodzi wieczorem, na domiar złego obraża się o nic i mylnie jest przekonany o umiejętności spadania na cztery łapy; spadki te są chwilami dość widowiskowe, aczkolwiek częściej nieumiejętne.
Należy pamiętać, iż bezpieczniej będzie nie nazywać nikogo na początku znajomości kotem czy kotka, bowiem cechy charakterologiczne mogą być łatwo przyswajalne. W tym, względzie z ludźmi psami sytuacja jest mniej skomplikowana, przecież do nikogo nie powiemy: „ty psie” lub „ty suko”, no chyba, że w akcie kopulacyjnym, o ile ktoś to lubi J.
Sam mam po trochu cechy mieszane w sobie, taka kocio-psia hybryda, na zasadzie: ni to świnka, ni to morska, ale lubię te hybrydę, lepsze to niż dachowiec.

piątek, 6 marca 2009

HAIR TO GO

Dzisiejszy dzień rozpoczął się wizytą u fryzjera, bowiem od kilku dni
wygładałem i czułem się, niemalże, jak Fred Flinston, zaś po zakończonych
zabiegach wygładałem zdecydowanie lepiej i tak też się poczułem, a
przynajmniej bardziej higienicznie i estetycznie. Sztukmistrz z Krakowa, a
właściwie sztukmistrzyni wygłądala conajmniej mniej estetycznie aniżeli ja
po zakończonym strzyżeniu. Jej długie blond wlosy, w odcieniu blondu
gołębiego opadały ze swego nastroszenia na warstwę spodnią włosów o
kruczoczarnej barwie. Grzywka ścięta pod skosem prawie całkowicie zakrywała
jej lewą źrenicę. Strzygła mnie plynnie poruszając biodrami wokół mojego
fotela, aczkolwiek kształt jej pośladków był bardziej męski aniżeli damski,
do tego opięty dość obcislymi jeansami z wysokim stanem. Ostry makijaż, jaki
położyła sobie na twarzy (bo z całą pewnością nie bylo to muśnięcie
pedzelkiem do pudru) rzucał sie natychmiastowo w oczy. Cień do oczu
zastąpiony był zapewne jakąś kredką o miekkiej konsystencji w kolorze
brunatnozielonym, dodatkowo mocno podreślony zbyt grubą i zbyt długą kreską.
W ogólnym rozrachunku jej wygląd ewidentnie przypominał wizualizację
małoprofesjonalnej drakquenne z podrzędnego gejowskiego klubu. Do tego
wszystkiego, mialem nieustanne wrażenie, że tańcząc wokól mnie siedzącego
tymi męskimi biodrami, była bardziej zainteresowana przechodniami i tym co
się dzieje za oknem salonu, naprzeciw domu handlowego Jubilat niż moimi
piecioma kosmykami włosów. Bylo to dość irytujące, choć szybko się
zakończylo, a i na efekt narzekać nie mogę.

Mieszkając w Lublinie systematycznie chodziłem, a wlaściwie rezerwowałem
sobie możliwość bywania w "Salonie Modnej Fryzury" u mojej ulubionej
fryzjerki Panny E. Dziewczę to z pozoru niewinnie wyglądające, o
filigranowej wręcz posturze okazało sie być już momentu pierwszego
strzyżenia osobą tak zwariowaną, że po raz pierwszy nie przysypiałem przy
tym procesie twórczym, jaki za każdym razem odbywał się na mojej glowie przy
jej udziale. Panna E. zagadywala, pytała... dociekle dopytywała, rozbawiała,
rozśmieszała, opowiadała przy jednoczesnym zanurzaniu w moich kilku wlosach
dłoni, maszynek i nożyc. Sam spektakl strzyżenia jaki odbywał się w
scenografii typowego salonu, scenografii luster, grzebieni, foteli,
kosmetyków wśrod bladozielonych ścian, doprawiany był śmiechem, rozmową,
dialogiem niekiedy wymuszonym z uwagi na wstydliwość klienta.Pełna
żywiolowość. Drugi akt spektaklu strzyżenia wygładał w iście twórczy sposób:
otóż Panna E. siadała okrakiem przy moim niższym fotelu, trzymając w dłoni
maszynkę niewielkich rozmiarów, z jeszcze mniejszą końcówką dokonywała
wzornictwa (artystycznego, nie mylić z przemysłowym) na bokach mojej glowy,
ściślej rzecz ujmując robiła tam na co tylko miała ochote, więc za każdym
razem efekt był inny, raz bardziej po przekątnej, innym razem prosto, kiedy
indziej po skosie i wciąż z nowymi wzorami. Akt ostatni polegał na
nakładaniu na moją głowe kosmetyków przeróżnej maści, począwszy od żeli,
woskow, pianek, lakierów aż po coś takiego, co przy klaskaniu nad moją głową
stawało się dziwną pajęczyna. Niestety w mieście moich marzeń takiej
fryzjerki jeszcze nie spotkałem.

Dbałość o siebie nie jest juz jedynie domeną kobiecą, choć my mężczyźni nie
jesteśmy ani chętni ani w stanie by tę domenę prześcignąć. Kobiety są gotowe
na wszystko dla momentu zadowolenia w lustrze i żadna z nich nie jest w tym
odosobniona. Są w stanie przeżyć najróżnorodniejsze tortury
kosmetyczne-pielęgnacyjne (łącznie z depilacja woskiem okolic bikini). Moje
koleżanki z pracy uczęszczają na takie tortury do jednego krakowskich
mistrzów grzebienia. Słowa tostury używam tu w pełni świadomie. Otóż de
Folta idąc tam rezerwuje sobie conajmniej kilka godzin, wchodząc o 14.00
osiaga swoje lustrzane zadowolenie okolo godziny 22.00, natomiast Mała A.
zmieniąc kształt swoich wlosów oraz kolor przechodziła to kilkuetapowo,
począwszy od barwy czarnej, poprzez plamistą (na tym etapie wygładała
najciekawiej) po zmianę ksztaltu i koloru na jakiś przypominający zlotawy
brąz. Calość procesu trwała okolo tygodnia, o ile dobrze pamiętam. Każda
kobieta, która kobietą sie czuje i chce pięknie wyglądać jest w stanie
poddać najwymyslniejszym zabiegom. Dziwne jednakże jest to, iż jesli oprawca
ma wydobyć piękno, pokazać je światu to kobieta jest w stanie znieść
naprawde dużo, może momentami poczuć się ignorowana, zaniedbywana, moze
nawet dopuścić do siebie myśl, że jest traktowana impertynencko, chamsko, że
czuje się jak worek kartofli, a to wszystko tylko po to lub az po to by
ujrzeć siebie nową. Gdyby, natomiast tak się miała poczuć choć w jednej
dziesiatej podobny sposob traktowania od jakiegokolwiek nietwórcy jej
piekna, momentalnie padłyby oskarżenia o seksizm, chamstwo, napaść,
nadużycie.
Czego nie robi się by w fotelu siąść nikim, a wstać kimś
Dobrze, żę nam facetom jeszcze aż tak nie odbiło.

środa, 4 marca 2009

FILIPINKI MIESZKAJĄ NA FILIPINACH....

...wszystkie siedem i spiewają o herbacianych polach w Bathumi.

SMSOFILIA

Smsofilia - dysfunkcja psychiczna objawiajaca się calkowitym uzależnieniem
od telefonu komórkowego. Pojawiła się w końcu poprzedniego stulecia zaraz po
tym, jak masowość użytkowania z wyżej wymienionego wynalazku spowodowała
spadek cen za sms. Do głównych objawów niniejszego schorzenia zaliczyć
należy przede wszystkim: nierozłączność właściciela z telefonem, przebywanie
z nim w pubie, w wannie, w toalecie, newralgiczne spogłądanie na wyświetlacz
celem sprawdzenia, czy oby przypadkiem nie pojawiło sie na nim coś nowego,
nerwowe i ciagłe odblokowywanie klawiatury czy w etapie późniejszym
nadwyrężeniem kciuka. Mimo, iż przypadłość ta nie znalazła się jeszcze w
rejestrze chorób WHO, to z całą pewnością niebawem tam zawita.
Wysyłanie krotkich wiadomości tekstowych stało się tak powszechne, że wdarło
się za naszym pelnym przyzwoleniem w każdą dziedzine komunikacji
międzyludzkiej, począwszy od życzeń okolicznościowych, poprzez treści
intymne, wręcz erotyczne, czasem obsceniczne (dla większości pobudzające i
podniecające choć ta przypadlość jest mocno skrywana) aż po wielkie wyznania
emocjonalne.
Piszemy smsy bo tak łatwiej, przyjemniej, mniej zobowiązująco, bardziej
intrygująco, a może dlatego, że nie umiemy ze sobą rozmawiać, wypowiedzieć
składnie kilka jednoznacznych słów ułożonych w logiczną całość, wyrazić
emocji, wyartukułować uczuć, może poprostu jesteśmy leniwi, albo zwyczajnie
nienawidzimy, nie cierpimy rozmawiać za posrednictwem wynalazku Bella. Ja z
całą pewnościa, z przyczyn w pelni uzasadnionych, należę do tych ostatnich.
Przesyłanie sobie krótkich wiadomości tekstowych wydawaćby sie mogło dla nas
bezpieczne, możemy powiedzieć, a zasadzie napisać dość dużo bez ryzyka
patrzenia w oczy odbiorcy. Wszystko zależy od komunikatu jaki chcemy
adresatowi przekazać, czasem bowiem rzeczywiście łatwiej, wygodniej bez
jakiejkolwiek dozy strachu czy obawy łatwiej jest naklikać kciukiem kilka
słów na klawiaturze aniżeli spogladać w oczy, czy co gorsza, w nienaturalny
sposób unikać zwroku rozmówcy. Są, jednakże sytuacje, w ktorych po
przekazaniu komunikatu chcielibyśmy zobaczyć wyraz twarzy, wzrok, gest
odbiorcy. Czasem na własne życzenie odbieramy sobie widok czyjegoś uśmiechu,
zaskoczenia, leku, przerażenia czy zadowolenia lub zadumy...a szkoda.
Mimo, iż kontakt bezpośredni, ktorego pozbawia nas częściowo rozwój
techniczny oraz my sami, stwarza niekiedy sytuacje zakłopotania,
zawstydzenia, doprowadza do czerwoności policzków to wszelkie te odczucia sa
tak miłe, że tylko powinniśmy żalować, że stopniowo je niwelujemy. Sms jest
bronią bardziej dwuznaczną, trudniejszą do interpretacji, lecz tym samym
bardziej intrygującą. Niestety, zjawisko ewolucji różnież dotyka i tego
nośnika informacji, choc ewolucja ta zmierza z róznych powodów w dość
malorozwojowym kierunku. Słowa zaczynamy zastepować tzw, emotikonkami,
skracamy wyrazy, łączymy je sztucznie by zaoszczędzić miejsce na tzw
spacjach międzywyrazowych, łączymy emotikonki, oszczędzamy na znakach
przystankowych a co niektórzy nawet na ortografii. W rezultacie otrzymujemy
wiadomość, po zapoznaniu sie z którą zadajemy pytanie na poziomie wczesnej
podstawówki: "co autor miał na myśli?", doprowadzamy do mnogości
interpretacyjnych, a w koncu do nieporozumień.
Wczoraj w nocy otrzymalem tego typu wiadomość, która do tej pory uważam za
dość obraźliwą, na jej specyficzny charakter składał się również fakt, iż
wysłana byla z internetu, więc mnogość piktogramów, nieznane mi zastosowanie
przecinków oraz to, iż treść została podzielona w najmniej odpowiednich
momentach (cóż komputer nie czuje jednak ani dramatu, ani prozy, póki co)
doprowadziły do jej wieloznaczności, choć wieloznaczności lekko
bulwersującej, niezależnie od ilości prób interpretacji czy analizy,
włącznie z chęcią odkrycia nieznanej dla mnie intencji autora.
Sms doskonale zdaje egzamin w procesie flirtu, ale uważam, że dopiero na
jego drugim etapie bowiem etapu kontaktu wzrokowego nie da się zostapić
niczym, a przyznam, że próbowałem oba przestawiać, co nie przynosilo
wskazanego rezultatu, pomijając nawet skutek wiosenny.
Należę do tych, ktorzy ewidentnie są uzależnieni od tej formy kontaktu,
biorąc pod uwagę 100 smsów wysyłanych przeze mnie dziennie kwalifikuje sie
już na poważną terapię psychiatryczną. W kwestii tego sposobu porozumiewania
się potrzebna jest nie tylko umiejętność czytania ze zrozumieniem ale
również a może przede wszystkim pisania ze zrozumieniem.

wtorek, 3 marca 2009

WIOSNA, ACH TO TY

Wiosna sie zbliża wielkimi krokami, podobno czas na zmiany (może więc i z
mieszkaniem bedzie decyzja trafna), podobno seks wisi w powietrzu (tak,
znowu twierdzi kolega de Folty); zresztą sam juz słyszałem spiewające jakieś
ptactwo w okolicy, a pod miejscem pracy widziałem zaloty dwuch szpaków,
pomijajac tańce godowe krakowskich gołebi na rynku, spać tylko nie dają mi
marcujace się koty pod oknami mojej kamienicy (jedyna jaskółka wiosny, która
radością raczej mnie nie napawa doprowadzając do częstych pobudek w nocy),
cóż przyjemność nadejścia wiosny i perspektywa ewentualnej kopulacji może
byc wyrażona w różnoraki sposób.

Ogolnie ludzie są jakby milsi, bardziej usmiechnięci, choć na licach co
niektorych widać jeszcze oznaki uplywającej zimy w postaci czerwonych
policzków i skwaszonych min, szyj duszących sie w obręczach grubych,
węnianych szalików, acz porozpinanych kurtkach, a to juz dobry znak
(pierwszy krok do wiosennej nagości). Dziś pewna młoda klientka w trakcie
rozmowy ze mna na jedno prozaicznie zadane pytanie odpowiedziala: "tak,
poprosze tę karte i jeszcze uśmiech Pana", znowu później jakieś dziecie,
chlopiec w wieku tzw przed ćwierćwieczem mający pewnien syndrom ortopedyczny
polegający na złamaniu nadgarstków, dziwnie trzepotał rzęsami i przewracał
źrenicami. Może rzeczywiście cos w tym powietrzu wisi.

A'propos dziwnego nastroju przedwiosennego; spotyka się czasem na swojej
drodze, w dziwnych miejscach i dziwnych okolicznościach, ludzi dość
intrugujacych, z którymi wymiana zdań, bezokoliczników, czy nawet prostych
słów, mimo tego że trwa nawet kilka tygodni, zaczyna przybierać dziwny,
tajemniczy charakter, kierunek wcześniej nie znany, acz zastanawiający,
budzący ciekawość i chęć dążenia do wszczęcia jakiegoś procesu poznania.
Ludzie Ci w pewnym momencie, niespojnym w kontekście rozmowy potrafią
przekazać taka myśl, ktora znajduje sobie miejsce w naszej głowie i rozsiada
się tam na czas jakiś, dokładnie na czas tylko jej samej znany i wcale nie
jest to zależne od Wiosny. Słowo staje się nośnikiem tak wielkim, że jest w
stanie zarówno zburzyć jak i zbudować. Przekształćmy dwa przysłowia: "nie
mów bliźniemu swemu co tobie niemiłe, albo "mów bliźniemu swemu, co sobie
samemu". Dziś od jednego z tych ludzi otrzymalem sms o treści: "
interpretuj, nadinterpretuj, rozmawiaj ze mną, poznaj mnie, zniechęć się,
pokochaj lub kopnij albo wyśmiej ale...nie olewaj". Zaraz po przeczytaniu
skojarzyłem ten tekst z Osiecką, chyba bardziej przez styl niż samą treść.
Autor, jednakże sprawił, że słowa poki co w głowie zasiadły, moszcząc sobie
jakieś legowisko, wprowadzając w stan zastanowienia.

MOJE DROGIE "m"

Wczoraj wieczorem zacząłem liczyć mieszkania, w jakich przyszło mi dej pory
żyć. Przez ostatnie osiem lat doliczyłem się ich ośmiu. Z rodzinnego gniazda
wyfrunąłem jako ledwo i skromnie upierzone piskle w wieku lat dziewiętnastu,
od tego momentu do dnia dzisiejszego znalazłem siedlisk w ilości....hmm.
Policzmy. Cholera, aż 16 tymczasowych gniazd; to wychodzi średnio jedno na
pół roku z hakiem, nie licząc dwukrotnej zmiany miasta. Mobilności to ja
raczej sobie nie odmawiam jak widać.

Skąd refleksja taka? Otóż, czeka mnie niebawem kolejna przeprowadzka,
jednakże ta napawa mnie nie tyle strachem, przerażeniem acz dziwna radością,
radością zwiazaną z ucieczką z dotychczasowych krypt wawelskich, których
słońce dociera średnio przez 45 minut w ciągu doby, a sam pokój tzw.
sypialniany nie jest w stanie odróżnić godziny 9.00 rano od 18.00
popołudniu. Równie dobrze w tych katakumbach pochodzących z międzywojnia, a
dokładniej z 1932 roku, mogliby składać zwłoki zasłużonych, tym bardziej, że
na Skałce zostało juz tylko jedno legowisko na sarkofag, a na Wawel to juz
nie tak łatwo się dostać pośmiertnie bo za życia to wystarczy kupić
wejściówkę, a w niedziele to nawet wpuszczają za darmo. Jednym słowem moje
dotychczasowe lokum, zajmowane przeze mnie od roku jest zimne, mroczne i
depresjogenne, gdybym go nieco nie odmalował i wytapetował to można by je
najmować filmowcom do ekranizacji opowiadań wg Edgara Allana Poe, iście
horrorowa scenografia.

Moje nowe siedlisko z paleniskiem zlokalizowane jest w dawnej żydowskiej
dzielnicy ukochanego miasta, składa się z dwóch izb mieszkalnych, pokoju
kąpielowego oraz izby gospodarczej zwaną kuchnią. Rzeczą jednakże
najistotniejszą jest to, iż każda izba jest wyposażona w otwory okienne,
które przepuszczają światło, w przeciwieństwie do mojego obecnego lokum. No
i piekarnik jest działający.

Swego czasu zamierzałem podjąć się zakupu własnego gniazda, zamierzenia
zakończyły się wraz z kryzysem gdy okazało się, że wartość zabezpieczenia
pod gałęzie, pierze i inny budulec stanowczo wzrosła, wzrosła do takiego
poziomu, że łatwiej być kukułką w cudze gniazdo się podrzucić, tak więc
wielkie plany osiedlenia się na swoim spaliły na panewce. Z drugiej zaś
strony, należę chyba do tych osób, którym trudno byłoby się osiedlić gdzieś
naprawdę na stałe, co potwierdza moja dotychczasowa mieszkaniowa mobilność.
Są chyba ludzie, którzy mimo chęci i ochoty nie chcą wiązać z jednym
miejscem, czuja przed tym jakiś lęk, obawę przed brakiem jakiejś wewnętrznej
wolności lokalizacyjnej, niechęć do pewnego zastoju. Milo by było egzystować
w miejscu, które całkowicie uznajemy za nasze własne, ale co w sytuacji gdy
owo miejsce okaże się być depresjogennym, jeżeli wybudowane zostało na
jakiejś żyle wodnej lub, co gorsza, na dawnym cmentarzu. Zakup własnego "m"
całkowicie wiąże nas z danym miejscem, skleja i cementuje z nim, jednoczy z
sąsiadami, przestajemy w końcu być anonimowi, a "m" przestaje być kryjówką.
Owszem możemy wówczas rozpocząć proces odwrotny, dokonać sprzedaży naszego
"m" ale w związku z tym, iż sprawia to więcej zachodu niż jego wcześniejsze
kupno, próby takie są zaniechane przez nas lub co najmniej odwlekane w
czasie. W gruncie rzeczy miejsce wynajmowane też w jakiś specyficzny sposób
uznaje się za swoje.

Póki co, podrzucę się raz jeszcze w kolejne gniazdo, mam nadzieję, że na
dłużej, a chwili obecnej pozostaje na etapie kolekcjonowanie pudeł.

poniedziałek, 2 marca 2009

BEZIMPREZOWO

Minął prawdziwie Wielkopostny weekend, żadnych hucznych imprez, balang,
clubbingu czy tym podobnych, w rezultacie czucie sie, o dziwo, jak
nowonarodzony, co w okoliczności pierwszego dnia tygodnia jest wrecz
nienaturalne, choć bardzo mile, wręcz zdrowe.Ale nie myśleć też proszęo ty,
ze niejako weekend minął pod hasłem całkowitej abstynecji, poprostu
zniwelowalowane zostały do zera wizyty w takich to miejscach jak kraina
błękitu, coconeria czy inne szepty. Dzień Panski niedzielny poswięcony
został na regeneracje ducha i ciała w osrodku wodnym zwanym Aquaparkiem
(powinienem ograniczyć spożywanie nikotyny, przepłyniecie jednej długości
basenu doprowadziło mnie do zadyszki, chyba powróce ns siłownie).
Basen, jakto basen w dzien niedzielny opanowany został w dużej mierze przez
najazd rodziców z dziećmi, mamy o dość krągłych kształtach, tatusiowie z
widoczną piwną opuchlizną skrywająca trzewia wraz z dziećmi,
rozwrzeszczanymi, rozbieganymi, nad którymi w ledwością można zapanować.
Widok, który upewnia mnie bardziej w niechęci do posiadania potomstwa w
każdej postaci. Nie wyobrażam sobie siebie w roli rodzica przy takim
niewielkim istnieniu, nawet niewiadomo jak wziąc takie coś na ręce, jak
trzymac żeby nie złamać, a potem......jeszcze gorzej; kolka, ząbkowanie,
zmienianie pieluch, dalej gdy trochę podrośnie zaczyna zadawać irytujące
pytania, biega, krzyczy, wrzeszczy, chociaż podobno nie ma nic gorszego niż
tzw, ośli wiek. Jedyne dziecko, jakie mogłoby być w moim posiadaniu to
takie, które trzeba tylko dohować, takie jakie skończyło przynajmniej 18
lat. Zresztą jedno takie się ostatnio przypłatało i biega wokół. to nawet
miłe, a samo dziecko jest sympatyczne.
Wracając do wspomnianej krainy uciech i zabaw wodnych mogłym wygłosic hymn
pochwalny pod jej adresem. wchodzisz tam czując się dziwnie staro, nawey
staro-grubo, czujesz sie jak własna ciotka. kiedyś w niedzielne popołudnia
ludzie szli z dziatwą, wręcz calymi rodzinami szli po wcześniejszym wspólnym
obiedzie i odbytej w kościele sumie nad wodę, poprostu jakąś wiejską rzekę,
staw czy inny zbiornik wodny. panny pod lekkimi parasolami i w takich samych
kapeluszach moczyły nogi i zakrywały lica przed słońcem. Panowie natomiast,
boso z podwiniętymi nogawkami biegali po trwaie, moczyli stopy w rzecze i
grali w różne gry zespołowe. A teraz? Teraz, idziesz każdego dnia tygodnia
do spa, aquaparku, czy innego przybytku tej natury, korzystasz z sauny,
basenów i innych atrakcji, nie czekasz do dnia świątecznego, pilki, reczniki
i inne bibeloty możesz za określoną cenę wypożyczyć i zwrocić użyte, nie
podwijasz nogawek, nie siedzisz w kapeluszu, wrecz przeciwnie napawasz się
widokiem mokrych cial, niekiedy na tyle atrakcyjnych, że stwierdzasz, iż
recznik służyć może do różnych celów, nie tylko osuszenia własnego ciała.
Cóż za wspaniałe zmeczenie czuje się po opuszczeniu takiegoż miejsca,
zmeczenie relaksacyjne, znużenie tak miłe, że odpoczynek po nim jest
zupełnie zbędny. czujesz, że jesteś przepięknej urody.