czwartek, 18 marca 2010

SUKIENNICE DO STÓP PADAJĄ


Zeta, osobowość nie wymagająca definicji bowiem nie da się zdefiniować czegoś, właściwie kogoś, kto jest niedefiniowalny. W prostych słowach ujmując to istota filigranowa o nie filigranowym sercu, raz brunetka, raz ruda, ale zawsze z tym samym spojrzeniem. Dla mnie to spojrzenie zawsze było…, po prostu było i to było ważne. Teraz ono jest choć patrzy z jakiejś oddali, pozostaje mentalnie. Zeta to majstersztyk, kwintesencja kobiecości. Jakby jakiś genetyk ulepił kogoś wybierając genotyp klasy Tyszkiewicz, inteligencji Jandy, kobiecości Torbickiej i energii Modrzejewskiej. Choć odnoszę nieodparte wrażenie, że ów garncarz lepiąc owo istnienie na garncarskim kole kobiecości poszukiwał surowca daleko poza polskim środowiskiem i poza współczesnością, wybierając te grudki gliny, które były najodpowiedniejsze i pozbawiając owo tworzywo żebrowego znamienia płci brzydszej. Patrząc na Zetę, mam wrażenie, że gdy wyszła z matczynego łona i dostała klapsa od położnej rozdzierała swą zapewne różową mordkę w sposób klasycznie seksowny, mam wrażenie, że gdyby się upiła i dostała torsji, to torsje te i przyspieszone ruchy robaczkowe jelit miałyby taką klasę, że żadne trzewia, w tym nasycone symboliką serce nie byłyby im równe. Kiedy Zeta pali papierosa, choć ostatnio czyni to nader rzadko, trzyma go dwoma palcami tuż przy filtrze, wygląda to jakby całość przestrzeni pomiędzy jej czerwonymi ustami a papierosem tworzyła niewidzialną fifkę, palenie iście w stylu Marleny Dietriech. Wciągając dym najpierw z lekka obniża głowę by ją stopniowo unosić i wypuszczać go przez lekko uchyloną dolną wargę, opuszczając przy tym zalotnie i drapieżnie, acz wstydliwie powieki. Jeśli seksapil jest bronią kobiecą to Ona najpewniej dysponuje całym arsenałem.
Poznałem Zetę kilka dobrych lat temu, kiedy pracowaliśmy razem, wtedy kiedy po pracy wsiadała na okrakiem na motor, zakładała kask i jechała do swoich dwóch kocic (z lekka utuczonych i drapieżnych). Zaczepiła mnie wówczas w dość bezpośredni sposób wprawiając w pewne zakłopotanie, które nie pozwalało na Nią spoglądać wprost przez szklaną szybę. W jakiś dziwny i zupełnie irracjonalny sposób wprawiła zakłopotanie. Nieuzasadnione zakłopotanie, zupełnie niepotrzebne. Po jakimś czasie pierwszą rzeczą jaką robiłem w pracy było wysłanie poczta mailową pytania: „jesteś?”, i tak zostało.
Przeżyłem z Nią wiele różnych chwil, byliśmy głośno szczęśliwi, do tego stopnia, że chciano nas uciszać, byliśmy też milcząc smutni, tak w ciszy, tak bez słów, tylko ze spojrzeniami i uściskiem dłoni. Nieczęsto się zdarza mieć obok siebie kogoś takiego.
Nadużywany słowa przyjaźń, równie często rzucamy tym jak stwierdzeniem: „kocham”. Nie rozumiemy ostatnio w gonitwie, co jedno i drugie znaczy, co za sobą niesie, jaką odpowiedzialność i jakie zobowiązania. Zobowiązania tylko mówienia ale przede wszystkim słuchania, zobowiązania bycia obok, nawet z daleka. Umawiamy się na piwo, wódkę czy wino. Pijemy szklaneczkę whisky i opowiadamy o sobie komuś tylko żeby się wygadać. Potem chwiejnym krokiem wracając własnego słuchacza nazywamy przyjacielem. Zaprzyjaźniamy się w dziesięć minut i na dziesięć minut. Potem przyjaźń trwa. Przez te dziesięć minut śmiechów, ochów i achów. I tyle. W prędkości z jaką trzeba biec przez życie sama obecność Ocha i Acha wystarcza, mimo iż w pewnym momencie staje się powierzchowna, zbyt powierzchowna. Jakby kopać studnie głębinową, przedostać się do pierwszej warstwy wody i tam zostać by nie tknąć mułu.
Dziś do miasta Królów przybywa Zeta, Sukiennnice padną do stóp i to nie z powodu remontu. Jakby ktoś spytał, czego żałuję po przeprowadzce do Krakowa to jest jedno: nie mam tu JEJ. Dziś będzie na krótko, a ja czuję wewnętrzne podniecenie, niepokój, jestem pobudzony.