wtorek, 15 lutego 2011

JAK ZOSTAĆ KRÓLEM


W wieku mniej więcej piętnastu lat zostałem lektorem, czyli tym celebrytą mszy w kościele katolickim, któremu zaszczyt przynosi wygłoszenie czytań, pomoc w zbieraniu na tace, czy w udzielaniu komunii. No i wizualnie różni się od ministranta tym, iż ma się na sobie nie komżę i pelerynę w kolorze zależnym od okresu w roku kościelnym, a białą, długa do kostek albę, która de facto nie łatwo było prasować. Na uroczystości wyświecenia kilku z nas, co czynił gościnnie biskup, przypadło mi w zaszczycie wygłoszenie pierwszego czytania z Dziejów Apostolskich. Dziś zupełnie nie pamiętam treści, ani rozdziału, tylko tyle, ze było cholernie długie. Msza, dla mnie inauguracyjna, obywała się w niedziele o siódmej rano. Czytania uczyłem się czytać przez całą sobotę i niedzielny poranek. Poranek bowiem wstałem około 4 rano, żeby uporać z prasowaniem samodzielnym alby i spodni w kant. Tak naprawdę, znałem je na pamięć, znałem każdy akapit, przecinek i średnik, zmieniał tylko dykcje, intonację i moment spojrzenia w kierunku kościoła. Same próby czytanie przyprawiały o drgawki strun głosowych, trzęsienie nóg, a nerwy przerywały próby czytania, wyrzucaniem z siebie oralnie różnych dup, cip i tym podobnych, z całym szacunkiem dla Biblii.
Pod koniec filmu, w kinie, widzowie wybuchli śmiechem. Główny bohater, cierpiący z powody nieprzyzwoitego wręcz jąkania, ćwiczy, w zamkniętym pokoju przemówienie, jakie ma wygłosić przez radio dla całego narodu. Zjada go, wręcz pożera, nie tyle trema, ile strach przed własna ułomnością. Lęk przed sobą, lek przed innymi, lek przed tym, by się nie skompromitować gdy jest się najważniejszym, by nie zawieść tych, co pokładają nadzieję... nadzieję w spokojnym głosie słyszanym z radioodbiorników. Ale ten głos z natury musiał być przerywany, wiszący, niewyraźny, dukany brakiem tchu. Ale ten głos musiał zawalczyć z własna naturą. I oto we wspomnianej scenie pojawia się monolog bohatera, coś na kształt: „ wybrany narodzie brytyjski... dupa, dupa, dupa, kurwa... stoimy w obliczu zagrożenia, które... kurwa, kurwa, kurwa...” Bohater się krzywi, jego twarz, żuchwa, oczy czynią wszystko by wygrać z jąkaniem i nerwami, dla rozładowania napięcia, jakie ściska mu przeponę, żołądek, unieruchamia krtań, walczy z tym wszystkim własną fizjonomią, mimika i pantomimiką, skacze, kopie, nie panuje zatraca się w odreagowaniu, jednocześnie głosząc słowo otuchy i rzucając werbalnym mięsem. Cała się zaśmiała.
Na oficjalnym plakacie promującym film widnieje napis: „ Jak zostać królem. Komedia oparta na faktach.” I tego hasła nie jestem w stanie pojąć, toż to, do cholery, żadna komedia. A ci co się w kinie śmieją, owszem, śmieją się zasadnie, bo po części to z czego się śmieją jest zabawne, zabawne sytuacyjnie, zabawne z boku, ale to nie jest śmieszne. A jest duża różnica miedzy śmieszne, a zabawne, nieprawdaż? Niestety, na seansie na którym mi przyszło być, nie wszyscy różnicę dostrzegali.
O czym jest ten film? Z pewnością nie jest on dramatem, nie jest komedią, a już na pewno nie jest filmem historycznym. Nie jest filmem historycznym, bo tam nie ma historii w ten sposób pojmowanej, jest za mało króla w królu historycznie, za mało królowej matki również historycznie, za mało wydarzeń i z pewnością za mało Churchilla. To nie jest film o wydarzeniach historycznych z wpleciona błahą sprawa, jak to się zwykło czynić w tego typu obrazach. To jest po prostu opowieść o mężczyźnie i jego walce z własnymi słabościami, mężczyźnie jak każdym: dumnym, pewnym siebie, mężczyźnie na pokaz silnym, który płacze w zamknięciu nad własną ułomnością, z jaką chce walczyć sam, ale w taki sposób by tego nikt postronny tego nie dostrzegł, ani walki bo niepotrzebna, ani ułomności bo jej rzekomo nie ma.
Film o przyjaźni, o która trzeba walczyć z uwagi na butę, by potem ta buta się ukorzyła. Historia o racjonalnej miłości żony do męża, która ma świadomość bycia mocną „szyją”. I tylko przypadkiem bohaterem stał się król brytyjski, i tylko przypadkiem ubrano całość w staroświecką, retro, wysmakowaną konwencję.
Ogłada się to lekko i przyjemnie, ale przyjemnie się przy tym oglądaniu myśli i właśnie to przyjemne myślenie w tym obrazie najbardziej pochłania.
Tak, czy siak, dla gry Colina Firth’a składam ukłon i nie dziwi mnie ilość nagród jakie otrzymał. Tak, czy siak założę się sam ze sobą, że trzy pewne oskary:
Colin Firth za pierwszoplanową role męską,
Geoffrey Rush za drugoplanową role męską,
Helena Bohnan Carter za drugoplanową role żeńską.
Zakład bezpieczny, czy wygram, czy nie, będę sobie musiał piwo postawić, choć wolałbym wygrać. I na tyle by było kolejnej emocjonalnej recenzji filmowej.

czwartek, 3 lutego 2011

ZETA I CZARNY ŁABĘDŹ

Droga Zeto, czy ty wiesz co oznacza i skąd się wzięło stwierdzenie „zacietrzewić się”? Obruszyć, wzburzyć, wzdrygnąć, oburzyć. Cietrzew to duży ptak z rodziny kurowatych, w okresie godów, samce zbierają się otwartych przestrzeniach i nie bija się jak to u samców bywa, dyskusje o swoje poszczególne oblubienice. Gniewają się na siebie, krzyczą, kłócą, wykrzykują nie artykułowane dla nas ludzi dźwięki o rożnym natężeniu i barwie, nerwowo machają skrzydłami i rozkładają ogony. Oblegają łąki i bagna, rzucają fochami o trawę, dumnie odwracają głowy i przebierają nogami. Bronią swych racji.
Słuchając dziś stacji „Tok FM”, z lekka się zacietrzewiłem. Mój radioodbiornik stoi w kuchni, a ja stojąc przy lodówce nieomal zacząłem przebierać nogami, machać skrzydłami i wachlować ogonem (rozkładać, czy rozpościerać się go raczej nie uda). Wyobraź sobie: pan redaktor zaprasza dwie tancerki baletowe, które, jak się przyznały nie ochłonęły jeszcze po obejrzeniu filmu, na dyskusje o merytorycznej stronie obrazu „Czarny Łabędź”. Otóż, rzekome panie, zaproszone chyba w charakterze ekspertów, wypowiadały się o filmie z punktu widzenia techniki i mówiły, że: nogi wspaniale pracują, że pięknie pokazana gra łydek, że masażystka taka prawdziwa, acz przerysowana, że zgodnie z tradycją prapremiery „Jeziora łabędziego” obie postaci tańczy przez trzy godziny jedna solistka i... według tychże Pań cała reszta filmu jest nieprawdziwa. Nieprawdziwa bo: w balecie nie ma tyle erotyzmu, nikt się nie pieści intymnie by odnaleźć się w granej postaci, nikt nie uwodzi publiczności, żadna tancerka nie chodzi do drugiej by odebrać jej role, a tym bardziej do reżysera. Po paniach, solistkach, z których każda w tej sztuce zagrała zarówno Odettę i Odylię, spodziewałbym się większego polotu wypowiedzi i pojmowania sztuki, zwłaszcza, że nie są jedynie jej odbiorcami, a wręcz twórczyniami.
Droga Zeto, polecam Ci ten film. Tak samo jak ja tęsknisz za pasją, i tak samo boisz się, że pasja obróci się w obłęd. Obłęd pod nazwiskiem: „Wszystko albo nic, po prostu całość”. To film o obłędnej miłości do czegoś, co nadaje sens, o zniewoleniu jaki ten sens narzuca. O tym, co sami robimy sobie w mózgu z miłości do kogoś lub czegoś, o pasji, która przerasta, która staje się od nas pasjonatów zarówno grubsza jak i wyższa, która wchłania. Ten sam obraz można by nakręcić zarówno w środowisku taksówkarzy, budowlańców, modelek, czy aktorek bo tu nie chodzi o wykonywana profesje, to nie profesja jest tu podmiotem. Podmiotem jest uwielbienie. Można by tę samo tematykę umieścić w scenariuszu relacji kobieta i mężczyzna, ale wówczas wyświetlano by go na TVP1 we wtorki w jakimś cyklu typu „tragedie prawdziwe”.
Droga Zeto, jeśli chciałbym iść drogą interpretacji tych Pań ekspertek, wówczas cale moje uwielbienie Twojej osoby, pojmowana przeze mnie twoja kwintesencja kobiecości, gracji, stylu i seksapilu stanęłaby na granicy perwersyjnego erotycznie pożądania. Pożądania perfekcyjnego erotycznie i namiętnie bezgranicznego. Ale moje pożądanie względem Twojej osoby ma czysta formę i chwała Bogu pozbawioną obsesji erotycznej.
A dziś dostałem smsa od osoby, która uwielbia kinomatografię, z której zdaniem i poleceniem się liczę, smsa o następującej treści: „ Absolutnie przepiękny, nasycony rozpaczliwym poszukiwaniem siebie, elektryzujący, podniecający, wodzi za nos, pieści zmysły. Natalie- doskonała, Vincent, jak zawsze, zadziornie męski, z nutka szaleństwa. Chłonę go wciąż, więc tłoczą się myśli, wrażenia.”
Droga Zeto, moje myśli tez się tłoczą wokoło. Paniom „ekspertkom” proponuje ogłądać filmy o tańcu, jest kilka tytułów: „Zatańcz ze mną”, Step-up”, czy nawet „Dirty dancing”, a w razie braku kolejna edycje „You can dance” z Kingą Rusin.
PS
Na Wiśle pod Wawelem przez całą zimę mieszkają łabędzie, albo wiosna daleko, albo czują swe jezioro, nie odfruwają.

środa, 2 lutego 2011

CZARNY ŁABĘDŹ


„A to...?, „A to kiedy...?”, „albo wtedy gdy...?, „pamiętasz, jak...?”. Spęd różnego pokroju osób wychodzących z kina, niezależnie, czy z multipleksu czy ze zwykłego kina typu retro zadaje sobie za każdym razem takie same pytania. Niezależnie od osób, ani tez od samego miejsca, a zależnie od samego dzieła tych „a to...?” jest mniej lub więcej. Dziś było ich aż nadto, może wręcz nieprzyzwoicie za dużo. Obejrzałem film, po którym nie miałem ochoty na żadne tego typu pytania, czy komentarze.
„Czarny łabędź” to kronika ludzkiej obsesji, miłości do zawodu, obsesyjnej miłości do czynu jaki nadaje sens. Obsesji niespełnionej kariery matki rzuconej na córkę, obsesji samej córki nad uwielbieniem własnej pasji, obsesji jej trenera, wręcz tresera nad jej wyniesieniem na sceniczne ołtarze. Ale najgorsze jest to, że ta obsesja jest zarówno destrukcyjna i tak samo twórcza dla jej twórcy i jej poddanemu. Miłość, co czyni wiele ale zabija od trzewi. Każdy ma swą wizje, miłość i pasję, jedni jej nie odkrywają, jeszcze inni są prości i nader zwyczajni w jej realizacji, inni wychodzą zarozumiale dzięki niej na salony i czerpię, a ci ostatni umierają z nią na twarzy, ale to po nich zostaje wszystko, to oni zbierają kwiaty rzucane pod stopy.
W tym filmie zupełnie nie chodzi o rewelacyjna grę Natalie Portman, Whinony Ryder, nie o to że reżyser umieścił kamerę na ramieniu bohaterki aby bardziej czuć jej drogę między domem, a teatrem, by bardziej wejść jej umysł i emocje. Tu chodzi o sam sens oraz by te dodatki techniczne, jaką jest też w pewnym stopniu przerysowanie, odpowiednio zrozumieć i przeżyć.
Obejrzałem ten film nie tyle z zapartym tchem, ile bardziej bez tchu, siedziałem w fotelu kinowym, zupełnie nie oparty, a pochylony w kierunku ekranu. W pochyleniu odprawiłem ucztę obrazu, jadłem ten obraz w bezruchu nie używając jakichkolwiek sztućców, chyba ze nożem nazwać wzrok, a widelcem myśl. Sam finał wgniótł mnie w fotel do tego stopnia, ze gdybym chciał się uwolnić, nie potrafiłbym nawet z niego spaść.
Kiedyś, kilka lat temu, widziałem film „La Mome”, spędziłem z tym filmem trzy randki pod rząd. Ten dzisiejszy jest tego wart jeszcze bardziej, z nim można po trzech randkach pójść namiętnie do łóżka i patrzeć dalej.
Pytania typu: „a to...?, A tamto...?” były bez znaczenia, ja ich nie zadawałem nawet sobie, ja oniemiałem. Sam finał jakiego finału nie było, jakiego nie widziałem, orgazm intelektualno-emocjonalny. Oniemiałem, po seansie pozostałem niemy.
Pozostało mi tylko pytanie, czy chciałbym mieć taka pasję aby szczerze wypowiedzieć to, co bohaterka powiedziała na koniec, czy mimo całej destrukcji i przerysowania byłbym odważny ba tyle by zbudować coś takim kosztem.
PS
Natalie Portman „ z obłędem jej do twarzy” – taki opis znalazłem w sieci.