W regionie kujawsko-pomorskim, od kilkunastu lat zwanym
województwem, istnieją miasta i miasteczka. Tych drugich jest o wiele więcej
niż pierwszych, co można zauważyć przez okna pociągów udajacych swój szybki pęd
ku celowi. W miastach tych, jak wszedzie stoją peerelowskie osiedla złożone z
czteropietrowych budynków wielorodzinnych, dłuższych bądź krótszych,
przesianych gdzieniegdzie tak zwanymi wieżowcami złożonymi z dziesięciu pięter
z widokiem, gdzie ponad ostanią kondygnacją, przyistoczoną z pomieszczeń
gospodarczych stworzono apartamenta mieszkalne dla, nie tyle lepszego
wysokościowego widoku, ile dla handlu zagospodarowaną przestrzenią. De facto, też
jak wszędzie. Z tych jedenastych pięter widać żelbetonowe enklawy wśród lasów
brzozowych i sosnowych borów. Sosnowe bory nieprzeistoczone w parki, a lasami
pozostałe, mimo swej niezgrabnej wielkosci górują nad betonowymi blokowiskami.
Połacie mizernych sosen okalające jedenastopietrowe fasady budynków dominują
nad nimi stażem i urodą.
W
sobotni późny poranek, późny jak dla mojego ojca, bowiem stanowiący godzine
dziewiatą widac tubylców z koszami i siatkami, idących w kierunku sosen lub
wracających od nich. Mieszkancy tutejsi, mieszczanie idący ku sosnom i wracający
od nich z koszami i siatkami przepełnionymi grzybami. „Wsi radosna, wsi
wesoła”, kochanowska sielanka i spokój w centrum miasta. Na betonowych klatkach
schodowych, o polichromi olejnej lamperii czuć zapach suszonego runa leśnego i
wszelakich marynat.
Miejsce to cokolwiek odmienne nawet od uzbrojonego w
tradycje wszelakie Krakowa. Swoiste. Miejsce na wskroś sentymentalne i spokojne
samym sobą, bez zbytniego hałasu, nawet w udręce pozbawione zbytecznej
nerwowości. Czas wracać by kiedys powrócić.
Wszedł
do pociągu, na jednej ze stacji regionalnych. Październikowe, popołudniowe
słońce stawało sie coraz bardziej niemrawe i coraz mniej wyraźne, jakby spowite
mgła dogorywającego roku. Za pociągowymi oknami szlała w swej barwnej psychozie
cała flora jakby tańczyła na swym przedpogrzebowym balu z czerwieniami,
zółciami i oranżami. Po drodze wiejskie łąki, na których wypasaja sie
pojedyńcze kozy, zrzerając wszystko, co da sie przerzuć ich mocnymi szczękami.
Polna drogą, jechało na wózku, niczym dorożką, zamkniete w klatce – prosie,
powożone przez ledwozyjacego Fiata 126p.
W przedziale pociągu relacji Szczecin Główny- Kraków
Płaszów, zasadniczo nie było wolnych miejsc. Te, na których nie spoczywały
jeszcze ludzkie pośladki podlegały i tak wykupionej wcześniej rezerwacji.
Nieświadoma własnej niewiedzy Babcia- Despotka wtargneła do przedziału z dwiema
wnuczkami i kategorycznym tonem kazała zająć im miejsca. Jednak w pewnym
momencie babcia została wyproszona z zajmowanych siedzisk przez trzy sudentki
medycyny.
- dziewczynki- stwierdziła- wyproszono nas, prosze stac na
korytarzu i się nie ruszać- brzmiał jej stanowczy ton- O, jest jedno wolne
miejsce, więc ja tu usiadę, a w y tam stójcie.
Babcia,
osoba o słusznym wieku i słusznej opuchliźnie wokół kostek, ubrana byla w dość
śliska bluzke wrzorzysta, w kwiaty o stonowanych
barwach brazów, szarości i bieli, w długa czarna spódnicę odsłaniającą owe
wydatne kostki umiejscowione na tak zwanym niskim obcasie.
- Marysiu, prosze zamknać okno!- stwierdziła tonem az nadto
rozkazujacym- Dziewczeta nie odchodźcie. Jej głos i jego beznamietność brzmiały
jak z opowiadań o XIXwiecznych nianiach
pensjonarkach rodem z Aglii. Żadnej troski, uczucia, suchość słowa w mniemaniu
opieki. Nie uzywała mimiki twarzy, nie wspomagała sie gestami. Te i wiele
innych zakazów i nakazów wprowadzały dziewczynki w stan lęku, a samej Babci
pozwalały panować nad całą zaistniałą sytuacją. Babcia- Despotka w sposób
nieświadomy objęła swe rządy w całym przedziale. Gdy pojawił się właściciel
zajmowanego bezprawnie przez Nią siedziska, inne dziewcze ustapiło jej swoje
płatne miejsce by dalszą podróż odbyc na korytarzy w pozycji zasadniczej.
Babcia-
Despotka wraz z dzirlatkami nad którymi sprawoała pieczę opuściła pociąg w
Łodzi Kaliskiej, upominając ostro swe podopieczne, co by nie myliły celu ich
podróży, gdyz Łódź Kaliska nie jest Łodzią Chojny.
Studentki medycyny, zalegające w miejscówkach tuż przy oknie
posnęły nad notatkami i książkami. Jedna z nich pochylila głowę ku kolanom i
oparwszy ją na „Atlasie człowieka” wedłud Art Gallery Vision, wsparła swą kość
czołową na rozrysowanym schemacie kości czołowej modelowego rysunku. Czoło w
czoło, aż anatomia się snem szybciej przyswoi.
Pociągowa
toaleta zasłuzyła na swoje, bedąc w trasie od Szczecina Głównego. Muszla
zatkana szarym papierem toaletowym i zielonymi papierowymi ręcznikami, całkowity
brak racjonowanej wody do spłukania. Szarozielone pilsniowe płyty przesiąknięte
ostrym, drażniacym nozdrza zapachem pociągowych odświeżaczy i szarych mydeł.
Woń syfu, moczu i dezynfekcji rodem z lat 50tych. Odużająca. Poszedł zapalic,
mimo ogólnie obowiązującego zakazu. Nie wiedzieć czemu mimo całej toaletowej
woni wyrzucał z siebie dym papierosowy ku otwartemu oknu, nie zaburzał nikotynowym
dymem istniejącej weń woni. Chodzil tam kilka razy. Nie tylko on. Inni też
oddawali się zakazanemu spożywaniu nikotyny i substancji smolistych z twarzą
zwrócona w pociągowe okno, łapali powietrze i wydychali odory.
Wrócil
do przedziału. Despotyczna babcia z wnuczkami wysiadła, istnial niejaki spokoj
zagłuszany duchotą oddechów wspolpasażerów. Zero jakiegokolwiek powietrza. Zamkniete
okno, wyziewy, oddechy, pachy, tłok. Gorąc i duszność. Rozpinał koszule. Jego
uda opierały się bezwiednie o uda sąsiadów. Sąsiedzi spali, albo tylko
próbowali spać. Chrapali, chrząchali, drgali i pocili sie przez sen.
Współtowarzysz z szeroko rozstawionymi nogami, wsparty głową o szybę, spał od
pieciu godzin nieporuszony. Ktos z naprzeciwka, wygladający jak z
karykaturalnych kreskówek w „ Cartoon network” czytał „Autoświat”. Widoków za
oknem nie było. Zbyt ciemno na zewnątrz i zbyt jasno w wagonie by zerkać. Posneły studentki ze swymi atlasowymi
anatomiami ludzkich czaszek, bioder, genitaliów.
40 kilometrów do celu. Stanął w korytarzu i rozsunął okno. Stał
bo chciał, bo nie mógł znieść parujących potem dusz wspólpasażerów. Inni stali
bo musieli, nie mieli miejsca. Kucali, siadali, podpierali się.
Kraków. Ktos wyjął z uszu słuchawki i w pociągowym szepcie
zabrzmiało: „la vie en
rose”.