niedziela, 20 października 2013

SZCZECIN GŁÓWNY- KRAKÓW PŁASZÓW



W regionie kujawsko-pomorskim, od kilkunastu lat zwanym województwem, istnieją miasta i miasteczka. Tych drugich jest o wiele więcej niż pierwszych, co można zauważyć przez okna pociągów udajacych swój szybki pęd ku celowi. W miastach tych, jak wszedzie stoją peerelowskie osiedla złożone z czteropietrowych budynków wielorodzinnych, dłuższych bądź krótszych, przesianych gdzieniegdzie tak zwanymi wieżowcami złożonymi z dziesięciu pięter z widokiem, gdzie ponad ostanią kondygnacją, przyistoczoną z pomieszczeń gospodarczych stworzono apartamenta mieszkalne dla, nie tyle lepszego wysokościowego widoku, ile dla handlu zagospodarowaną przestrzenią. De facto, też jak wszędzie. Z tych jedenastych pięter widać żelbetonowe enklawy wśród lasów brzozowych i sosnowych borów. Sosnowe bory nieprzeistoczone w parki, a lasami pozostałe, mimo swej niezgrabnej wielkosci górują nad betonowymi blokowiskami. Połacie mizernych sosen okalające jedenastopietrowe fasady budynków dominują nad nimi stażem i urodą.
                W sobotni późny poranek, późny jak dla mojego ojca, bowiem stanowiący godzine dziewiatą widac tubylców z koszami i siatkami, idących w kierunku sosen lub wracających od nich. Mieszkancy tutejsi, mieszczanie idący ku sosnom i wracający od nich z koszami i siatkami przepełnionymi grzybami. „Wsi radosna, wsi wesoła”, kochanowska sielanka i spokój w centrum miasta. Na betonowych klatkach schodowych, o polichromi olejnej lamperii czuć zapach suszonego runa leśnego i wszelakich marynat.
Miejsce to cokolwiek odmienne nawet od uzbrojonego w tradycje wszelakie Krakowa. Swoiste. Miejsce na wskroś sentymentalne i spokojne samym sobą, bez zbytniego hałasu, nawet w udręce pozbawione zbytecznej nerwowości. Czas wracać by kiedys powrócić.
                Wszedł do pociągu, na jednej ze stacji regionalnych. Październikowe, popołudniowe słońce stawało sie coraz bardziej niemrawe i coraz mniej wyraźne, jakby spowite mgła dogorywającego roku. Za pociągowymi oknami szlała w swej barwnej psychozie cała flora jakby tańczyła na swym przedpogrzebowym balu z czerwieniami, zółciami i oranżami. Po drodze wiejskie łąki, na których wypasaja sie pojedyńcze kozy, zrzerając wszystko, co da sie przerzuć ich mocnymi szczękami. Polna drogą, jechało na wózku, niczym dorożką, zamkniete w klatce – prosie, powożone przez ledwozyjacego Fiata 126p.
W przedziale pociągu relacji Szczecin Główny- Kraków Płaszów, zasadniczo nie było wolnych miejsc. Te, na których nie spoczywały jeszcze ludzkie pośladki podlegały i tak wykupionej wcześniej rezerwacji. Nieświadoma własnej niewiedzy Babcia- Despotka wtargneła do przedziału z dwiema wnuczkami i kategorycznym tonem kazała zająć im miejsca. Jednak w pewnym momencie babcia została wyproszona z zajmowanych siedzisk przez trzy sudentki medycyny.
- dziewczynki- stwierdziła- wyproszono nas, prosze stac na korytarzu i się nie ruszać- brzmiał jej stanowczy ton- O, jest jedno wolne miejsce, więc ja tu usiadę, a w y tam stójcie.
                Babcia, osoba o słusznym wieku i słusznej opuchliźnie wokół kostek, ubrana byla w dość śliska bluzke wrzorzysta, w kwiaty  o stonowanych barwach brazów, szarości i bieli, w długa czarna spódnicę odsłaniającą owe wydatne kostki umiejscowione na tak zwanym niskim obcasie.
- Marysiu, prosze zamknać okno!- stwierdziła tonem az nadto rozkazujacym- Dziewczeta nie odchodźcie. Jej głos i jego beznamietność brzmiały jak  z opowiadań o XIXwiecznych nianiach pensjonarkach rodem z Aglii. Żadnej troski, uczucia, suchość słowa w mniemaniu opieki. Nie uzywała mimiki twarzy, nie wspomagała sie gestami. Te i wiele innych zakazów i nakazów wprowadzały dziewczynki w stan lęku, a samej Babci pozwalały panować nad całą zaistniałą sytuacją. Babcia- Despotka w sposób nieświadomy objęła swe rządy w całym przedziale. Gdy pojawił się właściciel zajmowanego bezprawnie przez Nią siedziska, inne dziewcze ustapiło jej swoje płatne miejsce by dalszą podróż odbyc na korytarzy w pozycji zasadniczej.
                Babcia- Despotka wraz z dzirlatkami nad którymi sprawoała pieczę opuściła pociąg w Łodzi Kaliskiej, upominając ostro swe podopieczne, co by nie myliły celu ich podróży, gdyz Łódź Kaliska nie jest Łodzią Chojny.
Studentki medycyny, zalegające w miejscówkach tuż przy oknie posnęły nad notatkami i książkami. Jedna z nich pochylila głowę ku kolanom i oparwszy ją na „Atlasie człowieka” wedłud Art Gallery Vision, wsparła swą kość czołową na rozrysowanym schemacie kości czołowej modelowego rysunku. Czoło w czoło, aż anatomia się snem szybciej przyswoi.
                Pociągowa toaleta zasłuzyła na swoje, bedąc w trasie od Szczecina Głównego. Muszla zatkana szarym papierem toaletowym i zielonymi papierowymi ręcznikami, całkowity brak racjonowanej wody do spłukania. Szarozielone pilsniowe płyty przesiąknięte ostrym, drażniacym nozdrza zapachem pociągowych odświeżaczy i szarych mydeł. Woń syfu, moczu i dezynfekcji rodem z lat 50tych. Odużająca. Poszedł zapalic, mimo ogólnie obowiązującego zakazu. Nie wiedzieć czemu mimo całej toaletowej woni wyrzucał z siebie dym papierosowy ku otwartemu oknu, nie zaburzał nikotynowym dymem istniejącej weń woni. Chodzil tam kilka razy. Nie tylko on. Inni też oddawali się zakazanemu spożywaniu nikotyny i substancji smolistych z twarzą zwrócona w pociągowe okno, łapali powietrze i wydychali odory.
                Wrócil do przedziału. Despotyczna babcia z wnuczkami wysiadła, istnial niejaki spokoj zagłuszany duchotą oddechów wspolpasażerów. Zero jakiegokolwiek powietrza. Zamkniete okno, wyziewy, oddechy, pachy, tłok. Gorąc i duszność. Rozpinał koszule. Jego uda opierały się bezwiednie o uda sąsiadów. Sąsiedzi spali, albo tylko próbowali spać. Chrapali, chrząchali, drgali i pocili sie przez sen. Współtowarzysz z szeroko rozstawionymi nogami, wsparty głową o szybę, spał od pieciu godzin nieporuszony. Ktos z naprzeciwka, wygladający jak z karykaturalnych kreskówek w „ Cartoon network” czytał „Autoświat”. Widoków za oknem nie było. Zbyt ciemno na zewnątrz i zbyt jasno w wagonie by zerkać.  Posneły studentki ze swymi atlasowymi anatomiami ludzkich czaszek, bioder, genitaliów.
40 kilometrów do celu. Stanął w korytarzu i rozsunął okno. Stał bo chciał, bo nie mógł znieść parujących potem dusz wspólpasażerów. Inni stali bo musieli, nie mieli miejsca. Kucali, siadali, podpierali się.
Kraków. Ktos wyjął z uszu słuchawki i w pociągowym szepcie zabrzmiało: „la vie en rose”.