niedziela, 20 października 2013

SZCZECIN GŁÓWNY- KRAKÓW PŁASZÓW



W regionie kujawsko-pomorskim, od kilkunastu lat zwanym województwem, istnieją miasta i miasteczka. Tych drugich jest o wiele więcej niż pierwszych, co można zauważyć przez okna pociągów udajacych swój szybki pęd ku celowi. W miastach tych, jak wszedzie stoją peerelowskie osiedla złożone z czteropietrowych budynków wielorodzinnych, dłuższych bądź krótszych, przesianych gdzieniegdzie tak zwanymi wieżowcami złożonymi z dziesięciu pięter z widokiem, gdzie ponad ostanią kondygnacją, przyistoczoną z pomieszczeń gospodarczych stworzono apartamenta mieszkalne dla, nie tyle lepszego wysokościowego widoku, ile dla handlu zagospodarowaną przestrzenią. De facto, też jak wszędzie. Z tych jedenastych pięter widać żelbetonowe enklawy wśród lasów brzozowych i sosnowych borów. Sosnowe bory nieprzeistoczone w parki, a lasami pozostałe, mimo swej niezgrabnej wielkosci górują nad betonowymi blokowiskami. Połacie mizernych sosen okalające jedenastopietrowe fasady budynków dominują nad nimi stażem i urodą.
                W sobotni późny poranek, późny jak dla mojego ojca, bowiem stanowiący godzine dziewiatą widac tubylców z koszami i siatkami, idących w kierunku sosen lub wracających od nich. Mieszkancy tutejsi, mieszczanie idący ku sosnom i wracający od nich z koszami i siatkami przepełnionymi grzybami. „Wsi radosna, wsi wesoła”, kochanowska sielanka i spokój w centrum miasta. Na betonowych klatkach schodowych, o polichromi olejnej lamperii czuć zapach suszonego runa leśnego i wszelakich marynat.
Miejsce to cokolwiek odmienne nawet od uzbrojonego w tradycje wszelakie Krakowa. Swoiste. Miejsce na wskroś sentymentalne i spokojne samym sobą, bez zbytniego hałasu, nawet w udręce pozbawione zbytecznej nerwowości. Czas wracać by kiedys powrócić.
                Wszedł do pociągu, na jednej ze stacji regionalnych. Październikowe, popołudniowe słońce stawało sie coraz bardziej niemrawe i coraz mniej wyraźne, jakby spowite mgła dogorywającego roku. Za pociągowymi oknami szlała w swej barwnej psychozie cała flora jakby tańczyła na swym przedpogrzebowym balu z czerwieniami, zółciami i oranżami. Po drodze wiejskie łąki, na których wypasaja sie pojedyńcze kozy, zrzerając wszystko, co da sie przerzuć ich mocnymi szczękami. Polna drogą, jechało na wózku, niczym dorożką, zamkniete w klatce – prosie, powożone przez ledwozyjacego Fiata 126p.
W przedziale pociągu relacji Szczecin Główny- Kraków Płaszów, zasadniczo nie było wolnych miejsc. Te, na których nie spoczywały jeszcze ludzkie pośladki podlegały i tak wykupionej wcześniej rezerwacji. Nieświadoma własnej niewiedzy Babcia- Despotka wtargneła do przedziału z dwiema wnuczkami i kategorycznym tonem kazała zająć im miejsca. Jednak w pewnym momencie babcia została wyproszona z zajmowanych siedzisk przez trzy sudentki medycyny.
- dziewczynki- stwierdziła- wyproszono nas, prosze stac na korytarzu i się nie ruszać- brzmiał jej stanowczy ton- O, jest jedno wolne miejsce, więc ja tu usiadę, a w y tam stójcie.
                Babcia, osoba o słusznym wieku i słusznej opuchliźnie wokół kostek, ubrana byla w dość śliska bluzke wrzorzysta, w kwiaty  o stonowanych barwach brazów, szarości i bieli, w długa czarna spódnicę odsłaniającą owe wydatne kostki umiejscowione na tak zwanym niskim obcasie.
- Marysiu, prosze zamknać okno!- stwierdziła tonem az nadto rozkazujacym- Dziewczeta nie odchodźcie. Jej głos i jego beznamietność brzmiały jak  z opowiadań o XIXwiecznych nianiach pensjonarkach rodem z Aglii. Żadnej troski, uczucia, suchość słowa w mniemaniu opieki. Nie uzywała mimiki twarzy, nie wspomagała sie gestami. Te i wiele innych zakazów i nakazów wprowadzały dziewczynki w stan lęku, a samej Babci pozwalały panować nad całą zaistniałą sytuacją. Babcia- Despotka w sposób nieświadomy objęła swe rządy w całym przedziale. Gdy pojawił się właściciel zajmowanego bezprawnie przez Nią siedziska, inne dziewcze ustapiło jej swoje płatne miejsce by dalszą podróż odbyc na korytarzy w pozycji zasadniczej.
                Babcia- Despotka wraz z dzirlatkami nad którymi sprawoała pieczę opuściła pociąg w Łodzi Kaliskiej, upominając ostro swe podopieczne, co by nie myliły celu ich podróży, gdyz Łódź Kaliska nie jest Łodzią Chojny.
Studentki medycyny, zalegające w miejscówkach tuż przy oknie posnęły nad notatkami i książkami. Jedna z nich pochylila głowę ku kolanom i oparwszy ją na „Atlasie człowieka” wedłud Art Gallery Vision, wsparła swą kość czołową na rozrysowanym schemacie kości czołowej modelowego rysunku. Czoło w czoło, aż anatomia się snem szybciej przyswoi.
                Pociągowa toaleta zasłuzyła na swoje, bedąc w trasie od Szczecina Głównego. Muszla zatkana szarym papierem toaletowym i zielonymi papierowymi ręcznikami, całkowity brak racjonowanej wody do spłukania. Szarozielone pilsniowe płyty przesiąknięte ostrym, drażniacym nozdrza zapachem pociągowych odświeżaczy i szarych mydeł. Woń syfu, moczu i dezynfekcji rodem z lat 50tych. Odużająca. Poszedł zapalic, mimo ogólnie obowiązującego zakazu. Nie wiedzieć czemu mimo całej toaletowej woni wyrzucał z siebie dym papierosowy ku otwartemu oknu, nie zaburzał nikotynowym dymem istniejącej weń woni. Chodzil tam kilka razy. Nie tylko on. Inni też oddawali się zakazanemu spożywaniu nikotyny i substancji smolistych z twarzą zwrócona w pociągowe okno, łapali powietrze i wydychali odory.
                Wrócil do przedziału. Despotyczna babcia z wnuczkami wysiadła, istnial niejaki spokoj zagłuszany duchotą oddechów wspolpasażerów. Zero jakiegokolwiek powietrza. Zamkniete okno, wyziewy, oddechy, pachy, tłok. Gorąc i duszność. Rozpinał koszule. Jego uda opierały się bezwiednie o uda sąsiadów. Sąsiedzi spali, albo tylko próbowali spać. Chrapali, chrząchali, drgali i pocili sie przez sen. Współtowarzysz z szeroko rozstawionymi nogami, wsparty głową o szybę, spał od pieciu godzin nieporuszony. Ktos z naprzeciwka, wygladający jak z karykaturalnych kreskówek w „ Cartoon network” czytał „Autoświat”. Widoków za oknem nie było. Zbyt ciemno na zewnątrz i zbyt jasno w wagonie by zerkać.  Posneły studentki ze swymi atlasowymi anatomiami ludzkich czaszek, bioder, genitaliów.
40 kilometrów do celu. Stanął w korytarzu i rozsunął okno. Stał bo chciał, bo nie mógł znieść parujących potem dusz wspólpasażerów. Inni stali bo musieli, nie mieli miejsca. Kucali, siadali, podpierali się.
Kraków. Ktos wyjął z uszu słuchawki i w pociągowym szepcie zabrzmiało: „la vie en rose”.

niedziela, 22 września 2013

CO ROBISZ?

- Co robisz? – spytał. - Uśmiecham się. – odpowiedziała. - Dlaczego? - Bo jesteś- jej twarz promieniała zwykłością – lubię, jak też się uśmiechasz. Uśmiech jest przypisany do Twojej twarzy. Do twarzy Ci z uśmiechem, powinien tam być na stałe. - Obawiam się, że byłby dzikim lokatorem. Nie stać mnie na niego. - Ależ czemu?- spytała. Zrobiła bardzo nieporadną minę i trzymała go za rękę. - Wymaga zbyt wysokiego czynszu! Nie stać mnie na niego. - Pożyczę Ci. - Nie, dziękuję. Masz zbyt wysokie odsetki. Nie dam rady tego spłacić. To byłaby lichwa, a ja nie mam ochoty jej czuć, i o nią Cię posądzać. - Szkoda. Myslałam... Nie dał jej dokończyć. Nie chciał słyszeć, co mogłaby powiedzieć. Ściskał jej dłoń. Nie był w stanie wypuscić jej palców spomiedzy swoich. Patrzył na nią i drżał. Trzymał ja na kolanach i zastygal w paralizujacym strachu przed każdym jej słowem. Był głuchy i niewidomy, niemy i martwy. Sparaliżowany. - Co robisz?- spytał - Nic.- odpowiedziała - No właśnie. I ja też. http://www.youtube.com/watch?v=GhM4lYMy54o

czwartek, 8 sierpnia 2013

cytat: "ŻYJĘ CICHO KRWAWIĄC"

„Mój jest ten kawałek podłogi. Nie mówcie mi więc, co mam robić.” (Lech Janerka) Z podłogą bądź zasadniczo z jej kawałkiem może być problem. Co w sytuacji jeśli realnym staje się tylko kawałek podłogi, kilka krzyżowo ułozonych parkietowych klepek? Co w sytuacji, jeśli podłoga staje się antepedium prowadzącym do mensy nierealnego świata? Gdy fasada wchodzi do wnętrza, sklepienie, czy też strop staje się masardowym dachem, a gzyms z zewnetrznej fasady zaczyna oklać pokoje od wewnatrz. Następuje tworzenie zewnetrznego swiata w zamknietym wnętrzu, z dala od realności. Przeniesienie zewnątrz do utopijnego wnętrza, bezpiecznego bo opartego na kondamach zakładanych na prącie rzeczywistosci. Odwrócenie architektury narzuconej przez rzeczywistość i przeniesienie jej do wizji własnych wyobrażeń w poszukiwaniu szczęscia odzwierciedlonego w niespełnionych marzeniach. Po raz wtóry obejrzałem jedną z produkcji polskiej kinomatografii, a mianowicie „Salę samobójców”. Film poruszający i prawdziwy w każdym wymiarze. Obraz jaki zastanawia nad każdą wypowiadaną w nim kwestią. Przeczytałem opis niniejszej pracy na popularnej wikipedii. Był mało udany i jeszcze mniej lotny, mijajacy sie z celem twórców, jak sądzę. Główny bohater (wspaniale zagrana rola), irytujący, zbyt pewny siebie, niekiedy wulgarny wręcz w stosunku do otaczającego świata. Pozorat nakladjący maskę bezuczuciowości wobec wszystkich i wszystkiego, nienawidzący świata. Wyrachowany młody człowiek, którego wyrachowanie jest spowodowane mnogością kompleksów, lęków, czy wręcz strachów. Ów irytujący młody człowiek, posądzony o homoseksualizm spotyka na internecie skrzywioną, nieszcześliwą osobę, która manipuluje nim, uzależnia celem uzyskania dla siebie dogodnych korzyści. On poddaje sie jej, a finał jest tragiczny. Jak „Czarny Łabędź” nie jest filmem o balecie tak ten nie jest filmem ani o orientacji seksualnej i rozterkach z nią związanych, nie jest filmem będącym przestrogą przed medium jakim jest internet. Internet jako dziecko szatana? Ależ skąd. Jest to film o ucieczkach i maskach. O osamotnieniu w rzeczywistosci, nie potrafieniu postawić jej czoła. Każdy z nas ma z tym problem. Uciekamy w rozpacz, internet, alkohol, zakładamy maski szyderstwa,ironii i prześmiewczości bo wtedy jesteśmy bezpieczn, wtedy czujemy się pewnie. Tworzymy własny świat nad którym górujemy, w którym możemy wymagać od innych, a mniej od siebie. Sztuka, której piątą muzą ma być film musi pewne sytuacje pokazać w sposób ekstremalny. Dla wywołania reakcji u widza, dla zwyczajnego zastanowienia się. Film polecam, byle nie w stanie emocjonalnych zawirowań bo wtedy nie wywoła reakcji jakie ma na celu. Ps Uwielbiam w tym filmie muzykę Michała Jacaszka i rolę Agaty Kuleszy, której możnaby poswięcić oddzielna rubrykę.

PAMIĘTNIKI Z WAKACJI

Miejski odpoczynek. Plaża, wiatr, zimna woda i żar spotęgowany odbiciem słońca o pobliskie betony. Rozkrzyczane bachorzęta mącące zimną wodę. Starsza siostra, ubrana w skąpe bikini, strofuje młodsze rodzeństwo przy jednoczenym wykonywaniu im pamiątkowych fotografii z użyciem lanserskiego aparatu i rozmowach telefonicznych z przyjaciółkami. Z uwagi na niewiarygodnie wymuskany makijaż, z lekka nutką przesady stroni od wody. Właściciele psów wymieniają się doświadczeniami, rzucając do wody swym podopiecznym gumowe kaczki. Grupa pijanych jegomości podtrzymuje stały poziom upojenia popijając piwo. Czterech pietnastolatków o posturach pierwszej fazy rzeźnbienia, podjada chipsy i pali papierosy komunikuje niewybredne komentarze: „woda w chuj wyjebana”,”ale jebłem się na hardcora”. Jedmemu z nich przydażyła się młodzieńcza przypadłość widoczna wszystkim przez luźne kąpielówki. Jednak młodzieńcowi to zupełnie nie przeszkadza, nie robi sobie z przypadłości żadnego problemu zachowując się niewinnie jak dziecko. Wstyd ogarnął go dopiero z nadejściem jakiejś dwudzistolatki, zapewne koleżanki. Przypadłość została zakryta, a twarz zalała się potem i rumieńcem. Istny jarmark. W całym tym zgiełku podstarzały jegomość postanowił wędkować. Czy mu się uda? Z rana kiedy jeszcze mieszczanie nie zmącą miejskiej wody odsłaniającej dno na głębokości metra, na tej miejskiej plazy można znaleźć wiele skarbów: kolorowe aluminium po pozostawionych samotnych i grupowych puszkach, kryształowe oczka z rozbitych butelek bo przecież nie z pierścionkówkapsle blaszane i plastikowe,plaster z opatrunkiem, co dzięki działaniu oczyszczającemu wody wyglada zupełnie jak nowy. Ja nie zostawiam żadnych pamiatek potomnym, nie z uwagi na krakowską chytrość z czystej przyzwoitosci dla kundla przybłędy, który zalotnie podchodzi niczym niedoszła kochanka, merda ogonem i bierze kość kurzęcą i zanim ją zgryzie patrzy służalczo już ku następnej i z uniżeniem ją konsumuje wpraost z dłoni. W ramach wdzięczności zostawia na kocu siersc, piach i wodę. Pochmuro, a ciepło. Miło. W dali od zgiełku zupełnie cicho, jakby troche śpiąco, acz nader spokojnie. Jakiś delikwent napił się sam ze sobą i sam ze sobą toczy konwersacje, milczy kiedy mówi pierwszy on, i mówi kiedy milczy drugi on. Dwóch innych jegomości rozłozyło się z pełnym ekwipunkiem w składzie: karimaty, wędki, plecaki, koce, wiaderkai z niezbędniekiem pierwszej pomocy w postaci dwóch siatek piwa. Otyła żona ignoruje ciągle męża, który do niej mówi i mówi. Cicho. Mimo wszystko cicho. Nawet kaczki nie używają dźwięóww swych kłótniach o zdobyczne w postaci chleba. Leniwie obserwuję całe otoczenie. Ogólnie rzecz ujmując pogodziłem się się z faktem, iż jestem nie do końca w pełni władz umysłowych, a swiat w którym żyję kroczy obok rzeczywistości zamiast z nią pod rękę, jednak pewnych rzeczy nie jestem w stanie pojąć. Podpici panowie grając na bębnach, kotlach czy tamtamach śpiewając „Czarną Madonnę”.No cóż. Jakiś surfer uporczywie stawia żagiel, a siły natury z równa uporczywością zrzucają go wraz z żaglem w rozchwiane wody bajora. Inny któś, mając lat może dwadzieścia stojąc na brzegu sam sobie wybija piłkę wody po czym po nia płynie. Czynność tę powtarza z uporem maniaka. Nieco dalej plaża dla nudystów. Coniektórym panom pojemniki na trzewia na kształt worków jucianych opadają na części genitalne. Osobniki młodzieńcze prężą się pokazujac wszem i wobec drobnej budowy muskulaturę, co jednych drażni, a innych wprawia w stan zachwytu. Mnogość atrybutów waninalnych i penisoidalnych o rożnych walorach, jednym jakoby zbędnych, innym przeszkadzających w funkcjach motorycznych. Niettóre atrybuty wzbudzają takie zainteresowanie, że nie sposób nie domyśleć się celów wizyt coniektórych. Starszy jegomość, mizernej posturywchodząc do wody dostał szoku termicznego i zaczął machać z lekka podwiedłymi konczynami niczym maloletnie dziewczę. Przedstawicielka płci pieknej nieco w latach posunietao owłosieniu w okolicach bikini tlenionym i przeżedzonym przez czas rzuca do wody piłkę dziecku i krzyczy: „a teraz sobie płyń”. Wygłada to na pierszą lekcje tresury dla szczeniąt. A ja niczym słoń morski wypełzłem na plaże i opalam się w pocie czoła.

środa, 7 sierpnia 2013

SEN SCHIZOFRENIKA

Śpię. Śpię, a wchodzę do obcego mieszkania, jakiś dom, jakaś kamienica. Typowa czynszowa kamienica sprzed wieku. Lukum obszerne, wysokie na trzy piećdziesiąt, gdzieniegdzie stare sklepienia, zbutwiałe stropy. Zaduch i zapach formaliny. Pusto. Nikogo nie ma. Po sześciu pokojach błąka się kurz. Otwieram okiennice. Kurz wiruje w świetle nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie znajduje go razem z nim. Wiruję wśród i razem z kurzem. Kot. Jest kot. Cos jednak tu żyje. Kot zazwyczaj ucieka. Biorę kota, jest mój. Mój kot. Kot warczy i charczy. Trzymam go i nie pozwalam uciec. Na siłę. Zamek w drzwiach. Słysze. Ktos wchodzi. Wchodzą wszyscy, wchodzi ich wielu. Smieją się, rechoczą jak żaby, gwar, jazgot, głośno, nie słyszą samych siebie. A jednak, nagle, się nie znają. Mówią sobie „dzień dobry”, przedstawiają sie sobie, któs wyjmuje koniak i z innym pije. I piją bruderszafta. Mają swoje walizki i taborety, chcą tu mieszkać. Mają taborety. Po co im taborety? Myślę. Przestaję. Mają tu mieszkać? Ze mną? Jak? Po co? To ja otworzyłem okna, nie oni! Nie chowam się, nie muszę, nie widzą mnie. Kot ucieka! Kot był łuskonośny, miał diapsydialną czaszkę. Do kota nie podobny. Zupełnie. To nie kot był. A oni? Gadają, krzyczą, piją buderszafty, tanczą z kurzem na wietrze. Chę uciec. Chcę oknem, mam przecież skrzydła. Urywają mi je. Wyrzucają. Staje bez skrzydeł. Bez skrzydeł wybiegam. Biegnę szarą i mętną klatka schodową. Gubie nogi. Przeskakuję stopnie. To nie była kamienica. To oficyna. Tym gorzej. Wybiegam na ulicę. Znajduję dziecko w wózku. Samo dziecko. Zabieram je. Znów biegnę. Wózek zostawiam bo własność nie moja, a cudza. Dziecko rośnie mi w rękach, na rękach i obok mnie. Nie znam plci, nie zauważam, nie przegladam sie, nie interesuje mnie to. Ja biegną, a dziecko obok mnie. Ono czuje się pewne i bezpieczne. Dziecko widzi piaskownicę, goni tam, grzeje, ucieka. Ucieka jednak przede mną.. Ja za nim. W piaskownicy drugie dziecko. Mówię: „chodź”, a ono: „nie chcę”. Krzyczę: „przyjdź”, a dziecko glośno: „nie! Tu są grabki, ty nie masz grabek”. Stoje. Patrzę. Mam biec po grabki większe i ldniejsze, z wiaderkiem, czy zostawić zadowolone dzieci? Na piaskownicy gad z gromady „lacertilia”. Wygrzewa się. Patrzy bezczelnie w oczy słońcu, nie boi się sie go. Ma swiadomość, że jest potężniejsze od słońca i silniejsze, choć na Słońcu nie było. Ja się schylam, powoli, zbyt wolno może. Zwierzę ucieka. Gubi ogon. Ogon się wije i trzepoce jak skrzydło. Zwierzęcia nie ma. Zabieram ogon, jeszcze żywy na pozór. Mam cięzką głowę i zastygłe powieki. Nie wstaję.

piątek, 28 czerwca 2013

BIAŁY KOT/CZARNY KOT... a ksiązki miedzy nimi

Po ośmiu miesiącach romansu z Krakowem, spania na książkach, spania z książkami, z książkami spożywania, po książkowych kąpielach, warsztatach, zajęciach, wykładach, praktykach egzaminach nadszedł czas na odmianę w romansie, gdzie przyjemność łączyła się z przymusem i oboje walczyli przeciw czasowi nadając tempo coraz większe na polu walki pozostała przyjemność. Alegoryczne przedstawienie przyjemności w tym sensie wyglądałoby tak: z kararyjskiego marmuru kobieta w antycznej szacie z odkrytą powabnie piersią, z włosy spływającymi jej na ramiona, trzymająca w lewej dłoni reklamówkę jednorazową, w której znajdowałaby się wszelkie przewodniki, encyklopedie, „Michały Rożki”, głowy wawelskie przedstawiające Rosenbergów, Florentczyków, Placcidich, Berreccich,Trevanów, mistrzów tryptyków, Stachiewiczów, Statlerów, Matejków, Kantorów, Wyspiańskich, Michałowskich i innych Fiorentinów, u stóp zaś jej, spomiędzy palcy wystawały by wieże łagiewnickie, mariackie, andrzejowe, zegarowe, ratuszowe i piotro-pawłowe. Prawą zaś dłonią masowałaby pierś ukazując pełnie samozadowolenia. Pierwszy raz od ośmiu miesięcy siadam w tramwaju nie wyjąwszy książki, notatek, czy innych szczegółowo-skrupulatnych opracowań. Mogę zwyczajnie obserwować ludzi, patrzeć na ich behawioralne wykusze, ryzality i osobowościowe stiuki. Jacyś Państwo z tzw. niższych warstw, w stanie mocnego upojenia podejmują próby konwersacji, wzajemnie, pochylając nadmiernie swe głowy nad swoje ramiona. Fasady ich głów, tworzące lica nabrały barwy wyjątkowej purpury, będącej wynikiem kardynalskiego przepicia. Ona, niewiasta o blond włosach, który to odcień uzyskała najpewniej za pomocą wody utlenionej o stężeniu co najmniej 36% z domieszka amoniaku, trzyma zwitek niepierwszej świeżości kwiatów. A każdego kwiatu geneza w tym wątłym bukiecie, zapewne inna, każde innej wzięte parafii, być może cichaczem kradzione przez mocno podpitego absztyfikanta spod jakiegoś pomnika i przewiązane przypadkiem znalezioną wstążką. On- z lekka niedogolony i bezzębny przerywa swą bełkoczącą konwersację chwilami drzemki, przepełnionymi donośnym chrapaniem spowijającym jej ramię. Wysiadają, w iście tanecznym, chwiejnym kroku z bukietem nieświeżym jak oni. Dosiada się mocno wychudzona, wręcz zmumifikowana, zasuszona Pani w welurowym dresie w odcieniu latte, w butach na wręcz zdumiewającym, nieprzyzwoicie obfitym koturnie. Siada, zadziera nogę na nogę. Niczym antyczny posąg uzyskuje równowagę. Od dołu ciążą jej koturny. Na górze, zaś, dźwiga własna powieki oblicowane kwintalem srebrzysto-granatowej masy, z rekonstrukcją której miałby problem niebagatelny nawet Adolf Szyszko- Bohusz. Jej złocone paznokcie korespondują z kolorem wisiora u szyi w kształcie serca, zawieszone pośrodku piersi,a którego rozmiar jest do nich odwrotnie proporcjonalny. Jakaś inna na propozycję spoczynku na tramwajowym fotelu odpowiedziała: - „ja się brzydzę tramwajów.” Cóż... jeździj dorożką więc. A w tramwaju to gaśnie światło, to się zapala. Jakby kierowca nie wiedział, czy to zmrok już, czy może jeszcze nie. A w domu książki biorą urlop na żądanie ode mnie bez konieczności podania powodu.