czwartek, 30 grudnia 2010

NA NOWY ROK

Wszystkim, którzy tu zagłądają, tym co dopiero zajrzą oraz tym, co nie zamierzają wpisywać w przeglądarce tego adresu. Dla przyjaciół i obcych, wszystkim po równo treści, każdemu wedle własnej interpretacji ale szczerze ode mnie.
Nie będę pisał „do siego roku”, nie będę robił kiczowatych piśmiennych pocztówek, do rzeczy.
Jeśli ktokolwiek w tym roku płakał, jeśli wylewał łzy z jego początkiem, życzę aby rozpłakał się na koniec roku, niech płacze aż do opuchnięcia powiek, niech zużyje maksymalna ilość chusteczek czyszcząc zapłakany i zasmarkany nos by jak się zaczęło tak się skończyło, a po północy śmiał się z nadzieją. Niech poleje się piana z butelki rosyjskiego szampana (i tak tylko taki pijemy), a łzy zostaną w 2010 roku.
Jeśli ktoś tracił niech zyska, a jeśli zyskał niech trzyma to mocno w garści, aż ścięgna zabolą by nie wypuścił. A jeśli tęskni, niech tęskni pięknie, niech za samą tęsknota tęskni, jeśli ma ona dać jakieś owoce.
Jeżeli ktoś pił, niech napije się tyle by więcej nie móc i weźmie urlop na żądanie żeby przemyśleć.
Jeśli ktoś jest był łatwowierny i pomocny niech zacznie pomagać myśląc lub nie pomaga wcale i pomyśli o sobie.
Tym wrednym i wykorzystującym, tym, co się na chwile zakochują, wykorzystania i kochania bezwzajemności przez 365 dni i odpokutowania.
Tym co czekają na współczucie życzę przyjaciół, tym co mają przyjaciół ze współczucia życzę bogactwa i powodzenia, by znaleźli prawdziwe bratnie dusze.
Tym co obiecują by słowa dotrzymali i odpowiedzialni za obietnice byli.
Wędkarzom życzę ryb większych od płoci, grzybiarzom – borowików, myśliwym – dzików i jeleni, a wszystkim , co łowią żeby złowili, a jeśli złowili żeby nie wypuszczali.
Krakusom mniej zepsucia, otwartości i empatii oraz braku skąpstwa, którego nie chcę się nauczyć, Lubelakom szczerości i takiej jak zwykle otwartości.
Wszystkim szczęśliwego płaczu i wielkich euforii. Każdemu co mu się należy byle należało się szczęśliwie jemu i tym obok jego. Powodzenia

środa, 29 grudnia 2010

AŻ PO GRÓB

Zupełnie przypadkiem korzystając z takiego, podobno, dobra jakim jest internet odnalazłem płytę Renaty Przemyk "Adergrand". Płyta ma dla mnie swoistą historię, kojarzy mi się z końcówką lat licealnych i początkiem studiów, okresem jakichś marzeń, samotności i nieco irracjonalnego buntu. Mam do niej szczególny sentyment, zwłaszcza do muzyki i tekstów Anny Saranieckiej. Płytę tę, zupełnie przypadkiem zostawiłem w Szwajcarii, w małej mieścinie pod Bazyleą, krzewiąc w ten sposób niszową kulturę ojczyźnianą i chyba nie słuchałem jej aż do tej pory. Szczególnie, biorąc pod uwagę tamte lata, moja uwagę przykuła jedna piosenka, gdzie oprócz niesamowitego tekstu i przerażającego wokalu za serce łapie akordeon i grecka bouzouki. Niech to będzie preludium do mojego, wciąż w bólach powstającego, komediomonodramu.
„Jeśli kochasz mnie jesteś jak aksamit,
Tulisz się przez sen, myślisz pożądaniem,
Wiesz czego chcę nim sama o tym wiem,
Nie okłamiesz mnie,
Na nic nie żal ci aż uwierzę,
Że już po sam grób tak będziemy leżeć
Kwiaty znosisz mi znosisz moje łzy
Zawsze my wciąż ja i ty "
Poznałam go zupełnie przypadkiem, tak od niechcenia i z nudów. Był po prostu tam gdzie być nie powinien. A może zasadniczo powinien być tam gdzie był, tylko ja byłam w tym miejscu zupełnie przypadkiem, a być nie powinnam. Z trzeciej natomiast strony przypadkowość jednego jest niedorzeczna wobec drugiego, wiec może byliśmy przypadkiem oboje w miejscu, w którym zazwyczaj nie bywamy, albo bywamy na tyle rzadko, że nie pozostaje to w naszej pamięci, lub też bywamy, a nam bywać nie wypada wiec i przyznać nam trudno do bywalstwa, ot i cała farsa.
Do dziś, więc, mnie zastanawia fakt, jaki wpływ ma miejsce poznania na samo poznanie oraz na dalsze relacje. Czy będzie budziło zazdrość i niechęć, a może będzie przeszkodą i źródłem nienawiści, a może zupełnie nie ma to znaczenia dla rozwoju sytuacji.
Miałam trudny początek roku, a to właśnie zdarzyło się mniej więcej wtedy. Potrzebowałam po prostu pogadać, porozmawiać o dupie Maryni. Nie znam wszakże żadnej Maryni więc i jej dupa mało mnie mogła interesować, a tym bardziej jego. Zagadał do mnie, jak to się zwykło mawiać i tak zagadywał coraz częściej. Potem zaczął ze mną pisać, był miły i sympatyczny, trochę naiwny, może nieco dziecinny lub głupkowaty (ale w pozytywnym sensie tego słowa).
Boże jak on mnie denerwował, raz był miły i sympatyczny, potem złośliwy. Raz wręcz nachalny w tych nijakich kontaktach, których domagał się coraz więcej, a potem milkł. Więc przestawałam pisać, bo i po co, pytam? Bo w jakim celu? Nie pisałam. Bo co miałam odpisywać na teksty w stylu: „Co tam?”, „Co porabiasz?”. To nie miało większego sensu.
Przychodziłam zmęczona po pracy, zmęczona całym dniem, więc, w jakim celu odpisywać na tak głupawe pytania zadawane jakimś komunikatorze internetowym. Jak nie odpisałam nic to się obrażał, jak odpisałam: "nic tam, a tam?", to był jakby zadowolony nie do końca więc i urażony. Jaką ja reprymendę dostałam raz jak nie odpisywałam przez dwa dni. No nie mogłam, po prostu nie mogłam pisać. Każdy wie jak jest, długie weekendy goście, alkohol, co mam zawracać sobie głowę jakimś nieznajomym. Dawałam sobie spokój, tak?, Bo jak mam rozumieć pisanie od niechcenia, pisanie z nudów? No bez przesady. Co ja głupia jakaś jestem żeby na każde zawołanie jakiegoś gówniarza być, no? Gówniarza, bo przecież młodszy ode mnie i to nawet sporo jak mnie się wówczas wydawało. No ale przeprosiłam, wyjaśniłam bo tak wypadało. Ale potem pomyślałam: niech pisze, tak? Zawsze to jakieś zabicie czasu, nawet coraz milsze... co raz milsze, bardziej miłe. I w tym miejscu powinnam stworzyć nową bardziej okazałą możliwość stopniowania przymiotników i rzeczowników w języku polskim. Pretensję stawały się być zrozumiałe, czułam się zobowiązana żeby odpisać, zareagować na zaczepki, rozmawiać z internetowym nieznajomym.
W pewnym momencie nawet chciałam go poznać, ale jakaś taka bariera wyskoczyła, jakiś taki mur wybudowałam, taki mur pod tytułem: "internet", tylko tam i nigdzie indziej. Ale w końcu się odważyłam, choć kilkakrotnie odmawiałam; przyjechał, zaprosiłam go, choć wcześniej sam się wpraszał, właściwie to sugerował przyjazd, że kawa, ze wino, że na chwile, że nieopodal, bo blisko, że w końcu, że można by, że wreszcie. Mówiłam, że jestem chora, ale w końcu musiałam wyzdrowieć. Po pierwszej, jak się okazało, chwilowej wizycie, byłam nieziemsko zadowolona, że wyzdrowiałam.
Przyjeżdżał coraz częściej. Zaczęłam prać firanki dywany, cos zszywać, cerować po to żeby, jakoś wygłądało. Przyjeżdżał. a ja czekałam, aż przyjedzie. Siedział i tak patrzył, patrzył i się uśmiechał. Nie, nie uśmiechał, on się wręcz śmiał, śmiał się do mnie. Udawałam, że razi mnie słońce i odwracałam głowę jak tak patrzył roześmiany, a on mówił, że się cieszy, że tu jest, że nie tam, że właśnie tu, że ze mną. Nie wiedziałam jak zareagować, bo jak się czuć to wiedziałam, czułam się jak nigdy wcześniej, ale odwracałam głowę bojąc się powiedzieć cokolwiek, chciałam tylko ukradkiem spogłądać na tę roześmiana twarz i te wściekle błyszczące oczy i chciałam w nieskończoność zerkać i udawać niezainteresowanie, w tym wszystkim chciałam zrobić, co tylko zapragnie, ale nie robiłam.
Leżał ze mną obok, nawet jak był podpity, leżał i trzymał ręce i tam gdzie nie powiniem, ale tam gdzie chciałam. Zapomniałam zupełnie o celulicie i o fałdkach, a w zasadzie fałdach, zmarszczkach i siwych włosach co to kiedyś nadejdą. Ja nawet przestałam myśleć, że mój układ pokarmowy funkcjonuje anormalnie i ze jelita fałdują się pod ramionami i w okolicach pośladków i ud. Trzymał tak grzeczno-niegrzecznie, a ja nie spałam, patrzyłam jak śpi w nocy trzymając głowę na mojej piersi i jak w dzień patrzy zarzekając się że żadna inna łasząc się o moje ciało.
"Jeśli kochasz to ?chwytasz mnie za serce,
Już nie pytasz, a chciałbyś wiedzieć więcej
Wiesz czego chcesz już coraz mniejszy gest
Obejmuje mnie.
Ledwo znosisz, a mnie nosiłeś
Prawie całą noc bez ?użycia siły
Stale lubisz mnie jakby trochę mniej
Jeszcze my wciąż ja i ty"
Po jakimś czasie, przyjeżdżał coraz częściej, rzekłabym, że
wręcz pomieszkiwał. Sama nie wiem, już teraz czy po prostu chciał, czy tak było wygodniej, a może jedynie musiał. Tłumaczyłam sobie, że wszystko to
miało znaczenie, początkowo że punkt numer jeden, a potem że ten ostatni. Jak na chwile odjeżdżał, opuszczał mówił, że tęskni, że mu się przykrzy. Ja oczywiście brałam za istotne i prawdziwe to, że się po prostu przykrzy, bo tu lepiej, bo łatwiej, bo przyjemniej. Podobno lepiej czuć te bardziej czarną wersję żeby się nie zawieść, ale chęć potrzeby tego aby nie być zawiedzioną doprowadza do histerii i źle rozumianej nadziei, nadziei ujętej w stwierdzeniu: „jest źle ale może jest lepiej”, niestety to lepiej trzyma przy życiu.

Pewnego dnia popłakałam się, tak po babsku, sama nie wiem czemu. Trzymał mnie za rękę, mocno się tulił, a ja trzymałam tę jego młodzieńczą dłoń. Budząc się rano ściskałam go mocno, tak mocno jak tylko mogłam. Czułam jego owłosione nogi między moimi, czułam jak je splatał, wiązał w węzeł gordyjski dwie pary nóg. Bałam się, że jakiś Salomon nie mogąc rozwiązać tego węzła, po prostu weźmie miecz i przetnie ten go. Tak spałam, splątana, z wtulonym jegomościem. Czułam, że jak nie przytulę to zrobię błąd, a jak przytulę to będzie za mało. Aż w pewnym momencie nie przytulił się. Nie zapytał nawet czemu płakałam. Myślałam, że zapyta jeśli wcześniej miał jakiś żal, o jakim tylko ja wiedziałam. Nie zapytał. Wstałam w środku nocy i zapaliłam papierosa. Było mi tak bardzo żal. Chciałam go tulić, chciałam ściskać, być jak najbliżej, wejść w niego całą sobą, chłonąć jego trzewia, dojść do serca i spytać infatylnie: "czemu się już nie tulisz?". Nie odpowiedziałby, z pewnością zlekceważyłby pytanie i położył się tyłem, ale ja bym i tak dalej ściskała, gniotła, pojmowała jego niepojęte wnętrze. Nie dało się już. Nie tulił się przez sen choć za dnia wtulony był sobą i myślą. A ja już drżałam, że to, co mówił nie było prawdą. Rozdygotaną ręką sięgnęłam po paczkę i zapaliłam kolejnego papierosa. Już nie mogłam spać.
„Mocno kochasz, lecz już najbardziej siebie.
Piekło robisz w dzień by być w siódmym niebie.
Gdy czar już prysł to w pole każdy zmysł
Wyprowadza nas.
Bierzesz mnie, co krok na sumienie
Nawet twój skok w bok nic już nie odmieni
Widzisz we mnie cel a ja w tobie pal
Już nie my a jeszcze żal”
Któregoś dnia położył się jak zwykle w tym samym łóżku, złośliwie mogłabym powiedzieć, że w moim bo do niego nie należało. Dałam nie tylko łóżko odkąd się „wprowadził”, Usnął od ściany, tak już zaczął zasypiać każdego kolejnego dnia. Każdego kolejnego dnia ja też spałam z nim ale już sama.
Zaczął się ubierać, kupować, stroić, chodzić do dentysty, nacierać kremami i balsami. Coraz częściej odwiedzał fryzjera. Jeszcze wcześniej jak pachniał sobą, myślałam: pachnie dla mnie, teraz jak pachniał tak jak wcześniej wiedziałam, że nie powinnam już tego wąchać, nie powinnam nawet tego czuć. Kupiłam mu inne perfumy. Pomyślałam, że kogoś ma, na pewno ma kogoś innego, mówił, że spotyka się ze znajomymi. Ja dostawałam szału, chciałam krzyczeć, wrzeszczeć, wyzywać, wyganiać, ubliżać. Pewnego dnia zniknął, nie było go zbyt długo. Zbyt długo w rozumieniu zazdrości i całej otaczającej atmosfery i normalnie długo w rozumieniu wcześniejszej, normalnej dla mnie sytuacji. Nie rozumiałam, może nie chciałam rozumieć.
Krzyczałam, ale w środku aż wyłam, wymawiałam co rano różnorakie metafory złości, nienawiści i obelg, a przede wszystkim żalu i miałam podwójną satysfakcję, podwójną bo nie użyłam prostych wulgaryzmów, a uraziłam, bo zwyczajnie wyrządziłam przykrość. Uzyskałam to co chciałam, widziałam znów jakieś uczucie, nieważne jakie, widziałam emocje, a nie tę paskudną obojętność. A potem satysfakcja mieszała się z żalem. Strzelałam słowami jak z kałasznikowa, taka ilością i z taka sama prędkością, celowałam i trafiałam. On trafiał bardziej, uderzał bliżej dziesiątek na tarczy mówiąc, że nadal kocha ale... To „ale” i te argumenta trafiały bardziej niż moje metafory.
„Już nie kochasz mnie krzyczysz bez powodu
Wszędzie cichy wrzask albo jęk zawodu
Wiem czego chcesz od rana aż po zmierzch
Wciąż zabijasz mnie
Kwiaty przynoś mi tylko świeże
Na mój nowy grób w którym sama leżę
Ty się do mnie módl miłość aż po grób
Piękny ślub a żywy trup.”
Zaanektowałam swoje, wcześniej oddane półki i szuflady. Zrobienie sobie samej miejsca bolało bardziej niż jego dzielenie ich w niepokoju i strachu. Więcej miejsca dla samej siebie czasem jest mniej satysfakcjonujące i bezpieczne niż dzielenie ich z kimś, kto na podział nie zasługuje. Czekałam aż zabierze spakowane wcześniej walizki. Zabrał. Umarł, umarłam i ja. „Romeo, dlaczego ty jesteś Romeo”, dlaczego ty nie byłeś Romeo, za mało odwagi. Zabrakło i odwagi i namiętności.
Położyłam się sama. Zupełnie jak ostatnio, tak samo pusto, tylko więcej miejsca. Pomyślałam, że się wyspie, że nie będę się budziła tylko po to by nie budzić się w celu, czy obym przypadkiem go nie przytuliła. Nie wyspałam się. Zasadniczo wcale nie spałam, nie mogłam, nie chciałam. Pacjenci w śpiączce to szczęściarze, a ich lekarze mają tylko siedem dróg analizy moczu, bo co więcej. Opaliłam papierosa od świeczki, zjadłam wosk.


W tym miejscu następuje przeraźliwy jęk w piosence... zamraża wszystko czym się odczuwa.

piątek, 24 grudnia 2010

KARP

Pogromcy brutalności, przeciwnicy mordu, obrońcy zwierząt pogardliwie spoglądający na wigilijny stół. Zawstydzeni nami, czy jedynie chcący zaprezentować bunt, apoteozę buntu wobec tradycji, chcący się jedynie wyróżnić, odróżnić, czy przeinaczyć.
Jakiś tydzień przed świętami młody jegomość wypowiadał się w telewizji, a był emitowany we wszelakich serwisach informacyjnych na temat naszego niehumanitarnego postrzegania, a co gorsza traktowania karpia. Dość emocjonalnie protestował przeciwko ich sprzedaży, przetrzymywaniu w zatłoczonych pojemnikach udających baseny, noszeniu w plastikowych siatkach, a nie w wiaderkach wypełnionych wodą trzymaniu w wannie, zabijaniu a nawet jedzeniu. Złem jest samo zabicie karpia, ale jak już kupować to znowu zabitego. Złem jest hodowanie karpia, ale jak go wypuścić to sam zdechnie. I tak to młody, potargany jegomość opowiadał o tych co hołdują tradycji jacy to oni źli, brutalni i bez serca. W jednym tylko serwisie informacyjnym przedstawiono wypowiedź profesora ichtiologa, który to stwierdził, iż dużo bardziej bolesne dla karpia jest trzymanie go w ciasnych wiaderkach z wodą, w pozycji nie naturalnej, gdzie zwyczajnie za życia grozi mu pękniecie kręgosłupa, aniżeli w reklamówce bez wody bowiem karp jako ryba słodkowodna jest przystosowana do długotrwałego pobytu poza wodą, a jego wierzganie to jedynie po części reakcja na brak rozpuszczonego tlenu, a większej mierze siła woli, która każe mu biologicznie przedostać się z lądu do wody.
W zeszłym roku, w jednym ze sklepów nie odmówiono mi sprzedaży żywego karpia jeśli nie miałem wiaderka, ale mogłem, rzecz jasna zakupić w owym sklepie wiaderko. W takiej sytuacji zakupu dokonałem w innym miejscu, buntując się przeciw komercjalizacji humanitaryzmu wobec istoty niższej, humanitaryzmu zarobkowemu.
Droga Zeto, nie wyobrażam sobie wigilii bez karpia, nie wyobrażam sobie dzieciństwa, gdy w przeddzień wigilii nie pływałaby ryba w wannie. Ty wiesz, ze jako mały chłopiec raz zdążyło mi się te stworzenia umyć mydłem za życia aby były czyste na stole, innym razem nakarmiłem je chlebem, jedno i drugie działanie poskutkowało koniecznością nabycia nowej zwierzyny. Wyobrażasz sobie stół wigilijny bez pachnącego mułem, smażonego w panierce karpia, takiego świeżego ( broń Boże, mrożonego bo co by Magda G. powiedziała)?
Nie uważa, Zeto, że w miarę upływu czasu, może w miarę upływu naszych lat, święta jakoś tracą na wartości? Jakiś czas temu jeszcze niesamowitą przyjemność sprawiało mi w okresie przedświątecznym przedwczesne słuchanie kolęd, tych zwłaszcza w niestandardowych aranżacjach. Gasiłem światła, zapalałem lampki na choince, słuchałem, a przy okazji tworzyłem, ogarniał mnie jakiś melancholijny nastrój ale pięknie melancholijny, taki, sama wiesz, ból i ścisk w trzewiach przyjemnie odczuwany. A w czasach wczesnej młodości? Kilka dni przed wigilią z półek wyjmowało się książki, kryształy, meble pachniały Fornitem, podłogi pasta do podług, je same floterowało się ręcznie aż do błysku. Cała ta chemia walczyła swą wonią z zapachem duszonego mięsa na pasztety i nazwijmy to zapachem gotowanej kiszonej kapusty na bigos. A w tym roku jakoś inaczej. Nie słuchałem kolęd, nie miałem tego ucisku pod mostkiem, a jeśli nawet to z zupełnie innego powodu. Nawet zakupy bombek i światełek nie sprawiły mi tyle przyjemności jak kiedyś. A samo ubieranie choinki z kimś bliższym było zupełnie odmienne od samego wyobrażenia tego faktu, bardziej smutne i jakieś w nerwach i bez wyrazu. Sama choinka, jak co roku u mnie w domu żywa, w tym jakoś już nie pachniała, ani igliwiem ani żywicą. Czyżby święta spowszedniały, czy nie czuje się już ich klimatu? Sam nie wiem. Wiesz, nawet Kraków w tym roku jakoś mniej błyszczący, jakoś mniej oświetlony, taki mizerny i lichy jak w kolędzie, a ucisk w żołądku jest już innym uciskiem, mającym niewiele wspólnego z radością, bardziej jakby z przemijaniem i ulotnością wszystkiego i wszystkich.
Droga Zeto, w tym roku górę nad cała atmosferą świąt wzięła u mnie komercja, bieg, pościg, brak czasu. Mimo sprzątania mieszkania i zapachów wszelakich górę cos innego, bardziej niezdefiniowanego, mniejszego, acz w siłę większego... jeśli wiesz co mam na myśli.
Dziś ubrawszy się w odświętne ubranie w kameralnym gronie rodziny usiadłem do kolacji, bardzo miłej kolacji. Od lat nie zmienne rzeczy w ten wieczór to fakt słuchania kolęd, z różnych nośników, ojciec, który pismem świętym zaczyna kolację (kiedyś ten przywilej spadnie na mnie jako najstarszego w rodzie, o ile się bardziej nie skomercjalizujemy) oraz to,że telewizja publiczna w tym dniu nie emituje reklam. A to dziwne kiedy milka nie chce spełniać Twoich ukrytych marzeń, gdy Małgosia Foremniak się nie zestarzeje dzięki Sorai, kiedy superniania nie wychowuje dzieci za pomocą ramy, a Aneta Kręglicka już nie jest „here allone” tylko z Apartem. Mimo tej bezduszności i kilku ciepłych chwil na jakie licząc, może powtórki z ubierania choinki, życzę Tobie i wszystkim: wszystkiego na święta, przede wszystkim spokoju i odpoczynku, oddechu od codzienności, dwóch dni urlopu od zwykłego świata, chwilowego zawieszenia, gdzie nawet smutki wydają się być pięknem i radością.
PS
A u mnie karp w wannie będzie pływał póki są święta i nadal dla własnej tradycji i przyjemności wigilii będę go pozbywał życia, tak jak nadal to robię... humanitarnie.

poniedziałek, 15 listopada 2010

LOKALNE INTERAKCJE

Bus na trasie do stolicy. Przepełnienie pasażerami wracającymi po tak zwanym długim weekendzie. Duszno. Specyfika małolitrażowych pojazdów autobusowych polega na fakcie posiadania klimatyzacji, która z reguły jest nieczynna, sam fakt jej posiadania wyklucza możliwość otwarcia okien, a tym bardziej posiadania przez nie samego uchwytu otwierającego, co powoduje ogólny ścisk i duchotę. Mini transport dalekobieżny. Pewien barczysty jegomość, zapłaciwszy dużo wcześniej za bilet na przejazd wszedł do środka pojazdu wyprzedzając w drzwiach starszą panią, no może taką w średnim wieku. Przełożony pojazdu jakim jest kierowca wytłumaczył, iż ów delikwent wcześniej zapłacił za bilet ma pełne prawo wejścia do owego ruchomego przybytku. Wcześniejsze i szybsze wejście barczystego jegomościa ewidentnie spowodowane było jednym celem, chęcią, czy raczej przyzwoitością społeczną zwolnienia, wcześniej zajętego miejsca. Miejsce zajmował bowiem pokaźnych rozmiarów plecak, przynależności owego pana.
Zanim zdążył począć realizować swój cel, zanim uczynił to co miał w zamyśle swym uczynić, jej mość pani w średnim wieku rozpoczęła sarkastyczny dialog:
- a plecak zapłacił za bilet, że tak siedzi?
- Zapłacił, a Pani zapłaciła?- żartobliwym pytaniem odpowiedział jegomość, ukazując swą twarz z przemiłe i sympatycznie rysującym się na niej uśmiechem.
Delikwentka, zupełnie nie zważając na uśmiech i żartobliwy ton odpowiedzi zaintonowała monolog w mniej więcej w takim stylu:
- ja zapłaciłam i nie zamierzam stać przez Pański plecak. Co za ludzie? Bagaż do bagażnika, a nie na siedzeniu i razem z ludźmi. Ja ma zamiar siedzieć jeśli już zapłaciłam....
W takcie tej całej wypowiedzi, przepełnionej buntem przeciw plecakowi, właściciel owej kości niezgody spokojnie, przestawił wiadomą rzecz na miejsce jej właściwe jaką jest podłoga pokładu środka transportu. Oburzona Dama kontynuując swój monolog stwierdziła:
-... nie dziwota, że ta Warszawa wygląda jak wygłąda skora tam tacy ludzie...
- Wie Pani ja w Warszawie tylko przejazdem jestem, a Pani jest jaka jest – odpowiedział chłopak.
Oboje siedli na podwójnym siedzeniu autobusowego fotela, on w sposób gentelmeński przepusćił ją by spoczęła przy oknie, po czym sam usiadł od brzegu. Pani cos mruczała pod nosem, coś co dla mnie już było mało słyszalne. Jegomość skwitował sytuacje jednoznacznie:
- wysiada Pani pierwsza, żeby przejść trzeba będzie użyć słowa przepraszam.
Pani umikła, nastała cisza, może zrozumiała.
Takiej to oto świadkiem interakcji międzyludzkiej byłem, świadkiem braku zrozumienia i braku obserwacji, braku obopólnego dialogu. Widać to w naszym społeczeństwie na wyższych szczeblach, na szczeblach mediów, władzy i polityki ( choć wszystkie one się zazębiają). Każdy kto z Warszawy jest zły dla małomiasteczkowego światopoglądu, każdy czyjego intencje ubiegniemy, nie znając ich, też należy do tych niedobrych. Chcemy z jakiegoś powodu widzieć zaczyn, rozsypaną mąkę po stole i podłodze wokół stołu, nie zaczekamy na pieczenie chleba z tego zaczynu bo łatwiej wszcząć awanturę niż odczekać na upieczony chleb. Lepsza dla relacji jest rozsypana mąka, rozbite jajko, plecak na autobusowym fotelu, niż wspólne wypieczenie chleba, niż gentelmeńskie przepuszczenie na stołek po uprzednim zdjęciu plecaka. Dyskredytując innych, dyskredytujemy siebie. Robimy to na wysokim szczeblu władz, jak również na szczeblu poniżej i niżej, na własnym. Wcielamy własny słowotok bez słuchania racji innych nazywając to dialogiem. Mówimy sobie: „nazywam się legion bo jest nas wielu”, a tak na prawdę jesteśmy sami, każdy z osobna.
Za kilka dni mamy wybierać władze, które będą nami rządzić przez najbliższe cztery lata, wybierać władze lokalne, co to mają znać nasze sprawy i problemy. Ja z tych wyborów, z uwagi na „życzliwość” ustawodawcy jestem zwolniony, a szkoda. Ale inni pójdą wybierać, szkoda, że w większości uczynią ten ruch w ramach busowej niewiedzy, nieobserwacji i braku chęci do dialogu.
Dwa miesiące temu pewna z gazet opublikowała badania statystyczne według których wynikało, że 46% obywateli nie zna kandydatów, ani struktur do jakich maja wybierać swoich reprezentantów, reprezentantów w założeniu tych najbliższych własnemu otoczeniu. Co gorsza około 6% obywateli stwierdziło, iż są to wybory parlamentarne. Cóż nasza świadomość społeczno-polityczna sprowadza się do faktu: jeśli na bilbordach nie pojawia się „Biedronka, czy MediaMart” tylko odmłodzona photoshopem twarz premiera lub inne bardziej smutne twarze to znaczy, że śą to JAKIEŚ WYBORY. Świadomość taka jako taka, raczej nijaka.
W sytuacji wyborów prezydenckich, sprzed kilku laty, dwukrotnie media brały pod uwagę jako kandydata byłą pierwszą damę t.j. Jolantę Kwaśniewską. W najbardziej ekstremalnych sondażach dawano jej ponad 70procentowe poparcie społeczeństwa. Dlaczego? Bo była krok za mężem, bo była jego autentyczną szyją, bo miała klasę, bo znała języki, bo ładnie jej było w kapeluszach? Bo? Twarz Jolanty Kwaśniewskiej stworzyły media, fundacją i sztab specjalistów. Gdyby została prezydentem, lub jak to jest w modzie prezydentką stała by się archetypem matki, opiekunki, kochanki i damy. Kogoś, kto w telewizji uczy równo składać pościel i jednocześnie prowadząc fundację odwiedza chorych i poszkodowanych, ciemiężonych. Gdyby Kwaśniewska została prezydentka , to co robiłby Aleksander? Ona jako pierwsza dama szła za nim krok w tyle, będąc jednak na równi, on musiałby na równi iść jako pierwszy kawaler i odwiedzać odziały chorych na zakażenia tropikalne jeśli nie izby wytrzeźwień.
Polacy nie potrzebują polityka, chcą wolności z czuwającą nad nimi matką, opiekunką, co nauczy zachować się przy stole, co pokaże jak się pokazać.
A ja myślę, że powinniśmy znaleźć sobie matkę, czy ojca na szczeblu lokalnym z umiejętnością rozmowy o nich i o nas, na przystanku i w busie, z poczuciem właściwych pytań, okazywania swych potrzeb. Niech uczy wiązać krawat, czy składać pościel ale niech załata dziury w drogach.
PS
W założeniu miałem nie poruszać tematów, stricte, politycznych ale gdyby kiedykolwiek ktoś miałby nazwać mnie felietonistą to mogę. Felietonista jest jak błazen królewski: śmieszny ale ma więcej wolności by ją wykorzystać do wypowiedzi, głupi ale dosadny.

niedziela, 14 listopada 2010

BOŻONARODZENIOWA MASA SOLNA

Biorąc pod uwagę, iż już po zaduszkach telewizja poi nas reklamami ze św. Mikołajem, choinkami i kolendami postanowiłem zamieścić nieco swoich rekodzielniczych prac. Można zamówić, zakupic lub poprostu obejrzeć.

poniedziałek, 1 listopada 2010















Papież Bonifacy IV w dniu 13 maja 609 roku święcąc panteon ogłosił dzień 1 listopada świętem Najświętszej Marii Panny i Świętych męczenników. Grzegorz IV w 835 roku zarządził ów jesienny dzień Dniem Wszystkich świętych, w rozumieniu Kościoła, dniem wszystkich dopuszczonych do zbawienia, niezależnie od papieskich dekretów kanonizacyjnych, czy osobowych ról odgrywanych w modłach i litaniach. Po prostu wszystkich, tych nazwanych i tych bezimiennych. Dzień Wszystkich świętych i dzień zaduszny (zgodnie z tradycją, ten drugi jest ofiarowanym co nie dostąpili zbawienia, czekają wciąż na jego dostąpienia), lubię te dwa dni, a może lubiłem do teraz. Czas zadumy, refleksji i ciszy. Nie są to, tak naprawdę dni przepełnione smutkiem i żałością, nie jest to kolejny pogrzeb, dawno już pochowanych. To czas do zastanowienia się nad sobą i poczuciem własnego miejsca we wszechświecie, zastanowienia bardziej nad życiem niż nad śmiercią. Dzień ciszy ze sobą w towarzystwie już nieobecnych. Ale...
Ale ostatnimi laty sprowadzamy nasze małe filozofie, przemyślenia, radości i smutki do roli innego podmiotu aniżeli tym, jaki im jest z istoty ich rzeczy pisany. Nasze emocje, odczucia stają się podmiotem handlu, komercji i zarobku. W walentynki handlujemy swoimi romansami, miłościami, nadmiernie kupując i ofiarując różowe serduszka z tektury, W Zaduszki kupujemy stosy sztucznych kiczowatych chryzantem, róż, lawendy i innej maści plastikowego zielska. Nie byłoby w tej sztucznej zieleninie nic złego gdyby nie to że zapominamy do czego służy cmentarna ławeczka. Nie chcę tworzyć katolickiego moralitetu, chciałbym tylko żeby pamiętać o atmosferze święta refleksji i metafizyki i filozofii. Chciałbym nie widzieć jak ktoś na cmentarzu zapala papierosa, bo po prostu nie przystoi, jak nie dźwięczy mu komórka, bo zwyczajnie nie wypada, bo dziecko ma prawo maczać palce w wosku, bo dorosły może w końcu powolnie zamilknąć, a każdy poczuć woń parafiny i prawdziwie urosłej chryzantemy, odnalezienia tego, co gubi na co dzień, czymkolwiek by to było.
Już od piątku Kraków opanowały tzw. Halloweenowe zabawy, przez miasto przeszedł szturm kościotrupów, zombie, dziwaków, duchów i alkoholicznie żywych śmierci z plastikowymi kosami. Jak bardzo nie nasze to, jak bardzo naciągane. Nie mam nic przeciwko, bawmy się cudzą tradycja ale nie zapominajmy o własnej, bawmy się i łączmy umiejętnie swoje i cudze, ale niech refleksja będzie własną, a nie zapożyczoną, a nie skacowaną.
Łącząc się z wyznawcami haloween o północy z dnia 31 października na 1 listopada obejrzałem po kilku latach „Noc żywych trupów”, ale pierwowzór, ten z 1968 roku, który już nawet nie straszy, a bawi swą naiwnością. Filmowy klasyk i nie klasyczne zachowanie. Odrzuciłem dynię ze święcącymi oczyma i zupę dyniową, tylko świece i horror z dawnych czasów. Dziś odwiedziłem cmentarz Rakowicki, krew w żyłach zmroziły znicze z rzeźbionymi maszkaronami, lampki z aniołkami, lampki elektryczne, kicz za kiczem, więc i refleksja kiczowata. Pomijając to wszystko uczciłem pamięć tych, którzy cos na mnie wywarli: Modrzejewska, Kossakowie, Matejko, Mechofer, Daszyński, nie znalazłem tylko w ciemnościach miejsca spoczynku Grechuty. Ilość spacerujących nie dała możliwości do zastanowienia, to znalazłem na skrzyżowaniu ulic: Powstańców Wielkopolskich i Limanowskiego, gdzie jest dwustuletni cmentarz o który nikt nie dba, który ma akr powierzchni i gdzie grobowce sama się otwierają, postawiłem świeczkę tam gdzie nikt już nie stawia.
„Płynący czas, pełen uroków i złud,
Stężał dla Was umarłych, w niepotrzebny lód..,
Błyśnie Bóg, lód odtaje,
Bo któż, tu czy gdzie indziej, nawrót wiosny wstrzyma?
I czas popłynie dla Was poprzednim zwyczajem,
Gdyż nie jest wieczną nawet najgwiaździstsza zima...”
(Pawlikowska-Jasnorzewska)

środa, 20 października 2010

PANIE PREZESIE, WSTYD MI

Droga Zeto, od jakiegoś czasu było mi wstyd za mój kraj, za realia w jakich przyszło mi żyć, za naród, społeczeństwo, uprawiane praktyki, głoszone teorie, za niektórych ojców, niektóre matki, niecnych mężów i ojców, niecne żony i matki, za funkcjonariuszy publicznych, mężów stanu i mężów zaufania, którzy z zaufaniem mają niewiele wspólnego.
Dziś w pewnej poczytnym piśmie znalazłem karykaturę; obrazek przedstawiał Boga i aniołka. Aniołek mówi: „Ojcze ktoś z Polski”, na co Bóg Ojciec odpowiada: „powiedz,że mnie nie ma”. Wstyd, nieprawdaż?
Ja zaczerwieniłem się po raz pierwszy kiedy to jedna z tzw. konserwatywnych partii weszła w koalicję z radykalnym ugrupowaniem, za którym stały grupy nacjonalistyczne i z drugim, reprezentowanym przez osobnika, który pomijając, że nie miał obycia, kultury i wykształcenia, to był kimś na kształt sarmackiego zawadiaki burzącego ład i porządek, co zresztą nie przeszkadzało w powierzeniu mu teki vicepremiera. Drugi raz kiedy to w zawstydziłem się za własnego reprezentanta była sytuacja, gdy św. p. prezydent przegonił jednego z akredytowanych zagranicznych dziennikarzy używając tzw. niecenzuralnych słów. Swoją drogą, czyż nie irytuje Cię ostatnimi laty dzielenie społeczeństwa pod hasłami: „Mój prezydent”, „ nie mój prezydent”. To takie niecne wykorzystywanie hasła opozycji z 1989 roku, gdy po wyborach kontraktowych pierwszym nie komunistycznym premierem został Mazowiecki, prezydentem; wybranym wówczas przez Zgromadzenie Narodowe został Jaruzelski. Wszem obowiązującym hasłem było: „Wasz prezydent, a nasz premier”. Tyle, że wtedy to miało racje bytu. W tej chwili wybieramy głowę państwa w wolnych i demokratycznych wyborach, na kogo nie oddalibyśmy głosu, a kto zostałby wybrany staje się najwyższym reprezentantem narodu, a wiec i naszym. Nie głosowałem na poprzedniego, oddałem głos na obecnego, ale obaj to głowy mojego państwa. To, że kogoś nie popieram, że nie po drodze mi z jego światopoglądem, nie znaczy że schodzę do podziemia, gdzie buduje konspiracyjną opozycję i nie mówię: on jest Wasz, a nie mój. Jest nasz bo tak zażyczyła sobie większość. Nie trzeba tu wykształcenia politologicznego, wystarczy zwykła świadomość rzeczywistości społecznej i minimum inteligencji przy odrzuceniu bezpodstawnej asertywności, o ile asertywnością można to nazwać.
Wracając do tematu, Droga Zeto, pamiętasz jak umarł Jan Paweł II i na chwile naród się zjednoczył? Więź zaistniała miedzy tymi co wierzą, tymi co deklarują ateizm, miedzy tymi dla których był świętym autorytetem i dla których był po prostu autorytetem. Po tragedii smoleńskiej (de facto największej od śmieci gen. Sikorskiego) społeczeństwo odczuło traumę, niewyobrażalna rozpacz i żałość, niezależnie od reprezentowanej opcji politycznej. Ból i zjednoczenie trwały chwilę, do momentu pochówku na Wawelu, gdzie miejsce pochówku było niczym nieuzasadnione. Pochowany niczym nie zasłużył się by leżeć wśród królów. W latach 30tych biskup Sapieha prowadził batalię z sejmem, by nie pochować tam Piłsudskiego, bo rzekomo nie godny, choć za jego sprawą doszło do odzyskania niepodległości. Cóż lobby obecnego biskupa krakowskiego i partii opozycyjnej wraz z rodziną spowodowało, że tragiczna śmierć prezydenta stała się powodem pochówku wraz z królami, Piłsudskim, Kościuszkiem, Słowackim. Cóż zdecydowano, pozostało uszanować, choć... Narutowicz został również zastrzelony, zamordowany na służbie, a leży w katedrze św. Jana. Nic to. Potem przyszedł kabaret przy Krzyżu, przed siedziba głowy państwa profanowano symbol, uważany w tym społeczeństwie za największą świętość od ponad tysiąca lat. Brakowało tylko kurtyzan w kabaretkach z paryskiego Moulinn Rougge. A na profanację pozwalał Episkopat (nie mający zdania), ugrupowanie opozycyjne (które w swym zafałszowanym katolicyzmie znalazło ciemne masy poparcia), Ojciec dyrektor (pobudzający swych popleczników) i rządzący (ze strachu przed tłumem i hierachami kościoła).
Przyszła kampania wyborcza, wybory prezydenckie, wydawało mi się, za pewne jak wielu innym, że kandydat zastępczy jest niewłaściwy, że to że prezes kandyduje jest niesmaczne, niestosowne, xle widziane. Marketing polityczny w czasie kampanii sprawił, że poraz pierwszy zrobiło mi się żal tego człowiek, wiesz, tak po ludzku, tak, że zacząłem sobie wyobrażać jakby na mnie wpłynęła utrata kogoś najbliższego. Cóż, jako kształcony politolog powinienem wtedy zauważyć tę grę w scrable.
Nie pojmuje siania takiej nienawiści do społeczeństwa, tworzenia takich podziałów, teorii spiskowych. Wzywania katolików. By w 6 miesięcy po śmierci tylu osób iść i demonstrować z pochodniami (praktyka monachijskich działaczy NSDAP z lat 30tych), nie trzeba być katolikiem, by w sześć miesięcy po takiej tragedii stanąć w kościele na mszy lub po prostu czuwać i kontemplować w spokoju ducha samemu bądź we współ.
Droga Zeto, pozwolisz, że teraz pominę Ciebie i napisze personalnie do kogoś innego.
Panie Prezesie Kaczyński:
Jestem pełen współczucia dla Pana, jak i dla całej Pańskiej rodziny z powodu utraty tak bliskich osób. Podziwiam Pana za odwagę uczestnictwa w indentyfikacji zwłok, z całego serca współczuję sytuacji, emocji i straty i pisze to z całego serca. W bólu łączę się z Panem i jako zwykłego człowieka szanuję, który jako zwykły człowiek musiał być postawiony z winy losu i Boga przed tak drastycznym doświadczeniem, doświadczeniem hiobowym. Błagam tylko o szacunek do narodu polskiego, niech Pan nie wykorzystuje własnej tragedii w celach politycznych, Pańska taktyka uzurpująca do wstępu do totalitaryzmu jest nie tyle nietaktem, a wzbudzaniem nienawiści wśród współrodaków. W dniu wczorajszym w myśl głoszonych przez pana haseł zginął człowiek, drugi walczy o życie. Jaka musi być w panu nienawiść i jaka gorycz, że psychopatyczny taksówkarz od jakiegoś czasu planował takie posunięcie??? I do czego doprowadzą Pańskie rozgoryczenia w przyszłości. W komentarzu jaki Pan ogłosił po tragedii jaka się stała, bo jest to z pewnością tragedia, zawarł pan uwagę, że winę ponosi rządzący gabinet premiera, desygnowany przez pana kandydat na prezydenta miasta łodzi wyznał: „... nie zabijajcie nas”. Nie będąc poplecznikiem Pańskich przekonań, powinien się poczuć jako ewentualny morderca? Ile trzeba wypowiedzieć słów by jakiś psychopata zaatakował niewinnego człowieka, by ktoś, kto żyje w innych realiach odebrał te Pańskie za właściwe. I ile potrzeba Panu pokory by publicznie wypowiedzieć: przepraszam. Tylko jeden działacz z Pańskiej formacji miał w sobie tyle serca, pokory i współczucia, że mimo całej ideologii ślepej nienawiści wezwać: „oddajmy krew dla potrzebującego i umierającego”. A taki apel należy do męża stanu...do Pana... Pan go nie wygłosił. Pan oskarżył.
Mówią, że w tym kraju dobra żona to taka, która jest ładna, inteligentna i cudza, a bohater to taki, który jest inteligentny i martwy. Swoim działaniem nie pretenduje Pan do żadnego z tych wyznaczników.
Ja jako zwykły i szary obywatel życzę sobie jednego, aby przez moje działanie nikt, jak to mówią nie przewracał się w grobie. Myślę, że Lechowi na tym Wawelu jest bardzo nie wygodnie, a Maria leży w bliżej nieokreślonej pozycji.
Mnie osobiście z Pańskiego powodu napawa uczucie trudne do zdefiniowania. Piłsudski swego czasu, gdy zrobił swoje usunął się i zamieszkał w Sulejówku. Życzę więc odnalezienia własnego Sulejówka .Pozdrawiam.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

JEST SOBIE KRZYŻ

Czasem zdarza mi się, jak zapewne wielu innym, oglądać zdziwaczałe programy w telewizji, cos na kształt konkursów talentów. Telewizja, zarówno ta publiczna, jak i ta komercyjna poi nas odbiorców całą mnogością tego typu show. Dość często pojawiają się tam delikwenci, wręcz zjawiskowi, o których nie można powiedzieć, że przeszli mimochodem, bowiem wzbudzają takie emocje, że pozostają w pamięci choć na chwilę. Emocje jakie dopadają moje jestestwo, już nawet nie graniczą, a spajają się ze wstydem, rozgoryczeniem, niemocą, a wręcz rozpaczą. Czasem czuję się jak sam stałbym na piedestale sceny i wstydziłbym się za siebie samego i bliskich, że takim musza mnie oglądać. Nigdy nie zamierzałem poruszać w tym wirtualnym miejscu spraw politycznych, społecznych, a już z pewnością bieżących. Jako politolog z wykształcenia stronie od polskich biesiadnych dyskusji o polityce przy kieliszku i nie staram się polemizować z tymi, którzy mimo braku wiedzy, a dzięki danej im wolności słowa odczuwają niebagatelna chęć wypowiedzi, jakiegokolwiek słowotoku. Jednakże, to co dzieje się ostatnio w tym kraju napawa mnie nie tyle już wstrętem i wstydem, a zwyczajnym strachem. W stolicy na Krakowskim Przedmieściu trwa samozwańczy show, trwa Big Brother ring. I tylko On, Krzyż stoi w milczeniu, jako Wielki brat, tyle że postawiony mimo własnej woli, z woli tych młodych, co chcieli jednoczyć, a podzielili, zupełnie nieświadomie podzielili.
Czasami Gloria Victis nie ma najmniejszego znaczenia, czasem nie da się nikogo nazwać zwyciężonym w chwale ku upośledzeniu zwycięzców, gdy zwycięzców zwyczajnie nie ma, gdy są sami przegrani. A w sytuacji „prezydenckiego” krzyża przegraliśmy wszyscy, jako wierzący, innowiercy, niewiercy, jako jednostki i grupy, jako Kościół i kościół, jako politycy, obywatele, Europejczycy, ci oświeceni i ci bezrozumni, a przede wszystkim jako Naród. Ja nie chcę, wyrzekam się glorii victis wobec wstydu, wobec braku empatii i zrozumienia, wobec fanatyzmu. Na krakowskim Przedmieściu nastąpiło ukrzyżowanie krzyża, za sprawą tych, co nie rozumieją, za sprawą polityków, a co gorsza za sprawą samych hierachów kościoła.
Upadł samolot, a z nim elita polityczna kraju. Grupa mająca łączyć różnorakie przekonania odzwierciedlane przez uliczników postawiła w miejscu zupełnie świeckim Krzyż. Prosty drewniany, zbity z desek, taki jaki stawia się poległym na polu walki, dla uczczenia, współczucia czy jedności, dla wyrażenia pokory, smutku, czy pojednania. Jednak pojawiła się fanatyczna grupa uczestników defilady, nawet nie ortodoksów, tylko fanatyków, nie przyjmującą ani istniejących zasad, ani ich nie rozumiejąca, zasad i reguł zarówno tych świeckich, państwowych, cywilnych, ani tych religijnych, chrześcijańskich. Wstyd mi za nich, wstyd, że można oddawać przestrzeń publiczną takim indywiduom, wstyd mi, że osoby publiczne w ramach własnych interesów wykorzystują tragedię podsycając taki paradoks zachowań, zwłaszcza jeśli wykorzystują tragedię osobistą (patrz były premier R.P.). Nie mogę od kilku tygodni opanować zdumienia, mimo, iż nie jestem zagorzałym katolikiem, bardziej nazwałbym się gnostykiem, ale wychowany zostałem w tradycji chrześcijańskiej, w szacunku do symboli religijnych, w racjonalnym postrzeganiu świata i religii to jestem świadkiem nagłośnionej medialnie emanacji głupoty, bezmyślności i braku pokory. Patrząc na tzw obronców Krzyża i ich sposób pojmowania wiem, poznaję naocznie źródło totalitaryzmu, jaki powstawał na przestrzeni wieków i cieszę się, że choć mimo wstydu jaki przynoszą to jest ich dość niewielu.
A co do przegranych? Przegrało Państwo, którego służby porządkowe ugięły się przed nijakim tłumem leżącym krzyżem przed Krzyżem, w rezultacie czego w miejscu zupełnie niestosownym stoi on nadal, w miejscu świeckim, w miejscu, które zdroworozsądkowo nie ma nic wspólnego z tragedia jaka miała miejsce w kwietniu. Kolejnym przegranym jest kościół katolicki (celowo używam tu małych liter). Wypowiedzi biskupów: „Krzyż nie myśmy postawili”, lub „Krzyż stoi na terenie nie będącym podległym Kurii”. I tak oto hierarchowie kościoła dokonali piłatowego obmycia rąk, dokonali tego bardziej dyplomatycznie niż przed skazaniem Chrystusa, być może dlatego, że wówczas nie obowiązywał protokół dyplomatyczny. Przedstawiciele władz kościelnych, arbp. Nyczu, ojcze Rydzyku, to do Was należy nauczać, nauczać o symbolu, o jego wymowie i poszanowaniu. Gdzie kościelny kaganek oświaty, pytam? Może chrystianizację, czas rozpocząć na nowo w sposób rozumny na własnym terenie? „Gratuluję” doprowadzenia do sponiewierania największego symbolu chrześcijaństwa, gratuluję lenistwa w postawie jego obrony, gratuluję tego iż o krzyżu z krakowskiego Przedmieścia należy już pisać wyłącznie z małej litery.
W dniu 3 sierpnia Krzyż miał być poświecony i przeniesiony do kościoła św. Anny, katoliccy przeciwnicy obrzucali księży monetami i innymi przedmiotami, a w czasie mszy odprawianej w intencji ofiar katastrofy święta Anna świeciła pustkami., hmm. Cóż obraz głębokości wiary wyznawców telewizji Trwam.
A dziś jest 09 sierpnia, kilka tygodni po wszczęcia awantur krzyżowych, od kilku dni pod pałac namiestnikowski przychodzą przeciwnicy irracjonalnych, ultrakatolickich zachowań, był już Elvis Presley, była grupa wyznająca spagetthi, panny naśladujące kokoty, były tańce, śpiewy i inni, heppeningi i pikniki w cieniu Krzyża. Wbrew pozorom nie były to profanacje, tylko emanacja chęci do pokazania braku wyobraźni, wiary i słuszności tym, co awanturę zaczęli. Dostąpiliśmy niesłusznej eskalacji zachowań obu stron, przekroczenia granic i symbolu. Sprowadziliśmy jako społeczeństwo Krzyż z miana podmiotu do rangi przedmiotu, z miana mianownika do kreski ułamkowej, Krzyżem wykopaliśmy dół w narodzie i Krzyżem Krzyż ukrzyżowaliśmy. A nie święcone zbite deski stoją na terenie świeckim gminy Warszawa Śródmieście, stoją przed pałacem Namiestnikowskim, będącym siedziba instytucjonalnej i konstytucyjnej głowy Państwa Polskiego, nie siedziba Kaczyńskich, Wałęsów, czy Kwaśniewskich, tylko nie spersonalizowanych głów państwa świeckiego. Krakowskie Przedmieście nie jest miejscem tragedii, żeby stawiać tam Krzyże, pomniki czy palić znicze po żałobie narodowej, to nie jest Franciszkańska 3. Prezydenta pochowano na Wawelu, wśród Królów, przywódców i walczących za naród i Państwo, wobec sąsiadów spoczywających wraz z prezydentem dla niego to aż nadto. Narodzie, więcej rozumu.

wtorek, 25 maja 2010

ZUPEŁNIE NIEEUROWIZYJNIE

Miałem tu napisać coś o tegorocznym festiwalu piosenki europejskich telewizji publicznych, o popularnej Eurowizji. Doszedłem jednak do wniosku, że poziom podobny jak co roku, czyli żaden, Może kilka utworów rzeczywiście na dość poprawnym poziomie, czyli ocena żadna z plusem. Kilka tendet, kilka typowo festiwalowych utworów w miarę udanych (Islandia), coś oryginalnego (Azerbejdżan, Bośnia i Hercegowina, Belgia) i tyle, troche cukierkowatości i disneylandu. Zgodnie z regulaminem konkursu nie można głosować na reprezentanta własnego kraju, dlatego dziś się o tym nie wypowiem, choć serdecznie pozdrawiam wszystkich krewnych i znajomych z Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”… naprawdę super.
Scenografia konkursu wróciła do swych źródeł, migające żarówki, nawet nie światła, właśnie żarówki, nawet zdjęcia jakby wykonywane w latach siedemdziesiątych, a popularnym motywem scenicznym – skrzydła. Za jedną wokalistek leżał anioł i tańczył skrzydłami w jej sukience niemalże, członkom zespołu białoruskiemu wyrosły skrzydła aniele. W czwartek drugi półfinał, w sobotę wielki finał konkursu, w tym tempie i ilością uskrzydleń na koniec sobotniego występu większość artystów zwyczajnie odleci.
Artystycznie jak zwykle Malta, Portugalia, a Goran Bregovic swoja kompozycja tym razem zwyczajnie zawstydził. Ale nie będę się rozpisywał bo bym napisał to samo co przed rokiem.
W bodajże w 1994 roku, kiedy to po raz pierwszy dopuszczona nas do uczestnictwa w muzycznym świecie zachodu, koncert miał miano bardziej ambitnego, a przed telewizorami siadały tak zwane miliony. Dziś to chyba już tylko ja i kilka mi osób ogląda ten spektakl z czystej ciekawości lub skłonności do muzycznego masochizmu i chęci odczuwania wstydu i zażenowania przed telewizorem z nadzieją znalezienia w dziegciu muzycznej łyżki miodu.
Tego spektaklu nie ogląda nawet młodzież, która powinna być głównym odbiorcą muzyki masowej. Nie ogłąda tego nawet pewnien dziewiętnastoletni maturzysta, nie tylko z powodu strachu jaki ogarnia jego trzewia jutrzejszy ostatni egzamin dojrzałości, ale przede wszystkim z braku zainteresowania tego typu konkursem o takim poziomie.
Mimo, jak uważam atrakcyjnego utworu, niestety nasz reprezentant nie przeszedł do „wielkiego” finału, zadowolenie moje jedynie z faktu zakwalifikowania się trzech piosenek faworytek. Gratuluje wcześniej nie wspomnianej Grecji i ubolewam nad Słowacją.
Te pseudomuzyczny teatr wciąż zmienia regulaminy, czyni to na niekorzyść samej muzyki. Kiedyś ocenę utworom i wykonawcom stawiało 16 osobowe jury ( złożone w ośmiu osobach z profesjonalistów i ośmiu laików), potem weszły smsy i pełna demokracja pospólstwa, zamiłowanych w czymś lekkim, łatwym i przyjemnym. Ostatnie zmiany spowodowały następującą konstrukcje festiwalu: we wtorek i czwartek organizuje się półfinały w których bierze udział równa część państw, wybiera się spośród nich po dziesięć każdego dnia, Cała dwudziestka bierze udział w wielkim finale i jest dołączona to tak zwanej wielkiej piątki, czyli zwycięzcy ostatniego konkursu i czterech miejsc kolejnych.
Zastanawiającym jest fakt, iż od lat głosy rozkładają się geograficznie, a politycznie. I o dziwo żaden regulamin opisywanego show nadal nie zmienił podziału uczestników. Od lat w jednym koncercie biorą udział Białoruś, Rosja, Azerbejdżan i Mołdawia z jednej strony, oraz Czarnogóra, Serbia Bośnia i Hercegowina, Macedonia lub kraje Beneluksu, hmm, mała możliwość uzyskania konkurencyjności w finale. A może by tak wrócic do tradycji nie tylko w tworzeniu scenografii, idąc w tym kierunku nie oczekujmy odkryć takich jak Abba, czy Celine Dion.
Miałem nie pisać, a napisałem.

niedziela, 23 maja 2010


Moja droga Zeto… zawsze pytasz o weekend. Jest piątkowy wieczór w „Szeptach”. Naprzeciw mnie dziewczę, wyglądające jakby wlewało w siebie dzień wcześniej niestworzone dawki alkoholu. Podpuchnięte oczy, worki pod nimi zmniejszające ich obręcz od dolnej granicy, zaś od góry, marszczone czoło i nadsilnie mrużenie czoła zmniejsza dodatkowo ich powierzchnię. Dziewczę ma mocno upięte włosy, usilnie ściągnięte do tyłu, czy tez do góry, owłosienie jej głowy tak mocno ściągnięte uwydatnia jej gałki oczne, przez co jej źrenice walczą nieustannie z workami, opuchlizna i marszczonym czołem.
Raz delikatnie, swym długim paznokciem masuje długą szyję by wkrótce drażnić palcem wskazującym swe ucho. Zimnym, acz spokojnym spojrzeniem przytakuje słowom swej towarzyszki. Jej niewielka aktywność werbalna zostaje przeniesiona na pantomimikę dłoni, która tworzy jedność z mimiką czoła, i warg poprzez wspólny dotyk. Kobiecość, kwintesencja chłodnej, wręcz zimnej kobiecości. Zeto, biorąc pod uwagę majstersztyk Twojej kobiecości, istota vis’ a ‘ vis mnie to dla Ciebie konkurentka poniżej średniej. Pseudo konkurentka skierowała się ku drzwiom z kobiecym wdziękiem, chcąc wzbudzać zazdrość mimo braku konkurentki z jaka nie miałaby szans. Wyszła. Robiłem jej zdjęcia z ukrycia, tak dla samej formy.
Za oknem, które tutaj przy pięknej pogodzie tworzą również drzwi, i z jakiego to powodu knajpa ma charakter iście toskańskiej, siedzi sześć pensjonariuszek, a jedna z ich wygląda jakby była wychowana w dobrym staropolskim domu i wywieziona do zagranicznych szkół na nauki. Wychowana w szarości, popielatej garsonce i niespełnieniu. Jej stan upojenia jest mocno widoczny, siedzi w postawie ponadwyprostowanej, śmieje się chichocząc, zakrywa prostymi palcy własne majaczące usta jakby chciała powiedzieć: „ zabawne ale tak nie wypada”.
Pensjonariuszka popija mocchito zagryzając zapiekanka ze szczypiorkiem, zmieniają się tylko kolory słomek w jej szklance. Zaczęła w moim równoczasie, jej stan upojenia powoduje skurcz ramion mimo wyprostowanej sylwetki. Jej dłonie, ramiona, nadgarstki zbiegają się ku sobie, być może drży na wietrze jaki przemierza ulicę Izaaka. Nie może wejść do środka, lokal przepełniony indywiduami.
Jakaś pani w średnim wieku w spódnicy w tak zwanej długości włoskiej zamówiła drinka. Odeszła od stolika kołysząc spotęgowanymi biodrami niczym nastolatka. Na jednym ramieniu zatrzymana chusta spowiła biust, osuwając się z drugiego ramienia na nadgarstek. Taka dama, podstarzała Izabela Łęcka. Ale jest, ale się czuje.
Droga Zeto, to miejsce ma coś w sobie. Coś to znaczy ktoś lub zupełnie nikt. Kiedyś, a dokładniej rzecz biorąc 3 marca spotkałem tu ktosia. Sam do tej daty nie przywiązywałem uwagi, ten ktoś mi ją uświadomił bo sam nie przywiązywałem do niej wagi. Siedziałem w swoim ulubionym miejscu, po przekątnej siedział ktoś, uśmiechał się, intrygował i spoglądał. Śmiał się. Śmiech ktosia był tak irytujący, że nie zawahałem się bezczelnie podejść i zaproponować wiśniówkę.
Ktoś od wiśniówki w „Szeptach” okazał się być szepcącym frustratem, ja jestem w przeciwieństwie do niego frustratem krzykliwym. Po jakimś czasie opowiedział ten Ktoś wiśniówkowy o sobie i stał się przyjacielem. Kimś bliskim w sieci, kimś od gadu- gadu i kimś do cotygodniowych spotkań, żali i wygłupów, wyrzucanych z siebie pretensji, depresji i radości. Ale na chwilę Ktoś wyjechał za wielką wodę by się szkolić, nie ma Ktosia na gadu-gadu i nie ma gdzie pisać.
Droga Zeto, wśród wszelkich indywiduów, we wszelkich miejscach można napotkać Ktosia. Gdyby Koś nie wiedział, jak bardzo irytuje mnie spojrzenia w moją stronę i uśmiechy to by tego nie czynił, jakby tego nie uczynił to bym nie poznał Ktosia.
Droga Zeto, każdy ma listę własnych ktosiów, taki album ze zdjęciami w pamięci. Ty zawsze jesteś na pierwszej stronie albumu, od lat. Wiśniówkowy Ktoś został w nim zamieszczony, powinnaś go poznać.

SZANSA, ALE CZY NA SUKCES

Siedemnasty finał popularnego programu „ Szansa na sukces”. Wczoraj w ramach relaksu dobijałem Dię kulturą tak zwaną popularną, czy też masową. Dowcip prowadzącego stał się już przeżyty, banalny, czasem wręcz wymuszony. Gwiazdy, gwiazdeczki obecne i przeszłe niewiele miały do pokazania, no może poza wiecznie kobiecą i ujmującą Steczkowską lub dojrzewającą Anią Wyszkoni. Andrzej Rosiewicz bazujący na popularności chwilowo-kabaretowej sprzed trzydziestu lat, kolejna, nieznana wokalistka zespołu Brathanki bez jakiegokolwiek wyrazu; ładna bo ładna i tyle jej było.
Polska muzyka rozrywkowa reprezentuje sobą coraz mniej, nie chodzi tylko o uczestników i bohaterów samego programu. Oglądając różnego rodzaju plebiscyty, czy festiwale coraz mniej słyszę (choć mój słuch pozostawię wiele do życzenia, po tym jak przez uszy przeszedł słoń), coraz mniej czytam z tekstów, coraz mniej rozumiem. Polskie gwiazdy muzyki pop wykonują same rovery, wyglądają jak lalki Barbie po spotkaniu z Frediem Krugerem, a to co już stworzą dąży jedynie do przeciętności. Jak słucham, choćby jeden z dawnych przebojów Urszuli ( nie żeby wielkich lotów, ale niegdyś dobrze zrobiony) to tej co to śpiewa obecnie siedząc na łóżku, wyrwałbym język. Zresztą jakie nazwisko taka farma lub też Farna. „Latawce, dmuchawce, wiatr”, jej pozostał już tylko wiatr.
Niestety, wczoraj tak zwane śpiewające młode pokolenie w większości też mnie nie zachwyciło, poza dwiema osobami. Być może nie jestem znawcą muzyki rozrywkowej, jak Anna Mucha nie jest profesjonalnym krytykiem tańca, ale nie tańczy się dla Piróga, nie śpiewa się dla Zapendowskiej, jednak to co się publicznie przedstawia ma wywoływać emocje; zachwyt, nawet zażenowanie, a nie obojętność graniczącą z chęcią zmiany kanału.
„Jaskółka uwięziona”. Pieśń bo już nie piosenka prześlicznie zaśpiewana przez podstarzałego Włocha, który sympatycznie wpisał się w wizerunek Stana Borysa. Wykonanie profesjonalne, polszczyzna zachwycająca, jednak smsa nie wysłałem, nie wiem, bowiem, czy zachwyciło mnie samo wykonanie, technicznie poprawne, czy po raz kolejny sama pieśń.
Objawieniem dla mnie stała się Małgorzata Janek. Jedna z tych o których mówi się puszysta, z wielkim sercem w wielkim biuście. Zaśpiewała, nie raczej na nowo zinterpretowała piosenkę Steczkowskiej Grawitacja” (muz.: J Steczkowska, sł.: E. Omernik znana jako Grzegorz Ciechowski). Stojąc na tej studyjnej pastylce wykonała niezwykle trudny utwór muzyczny używając w nim różnych, zgoła odmiennych stylów muzycznych. W jednej piosence wykorzystała jazz, soul, pop, rock, coś wyśmienitego. Dziewczę wygrało udział w opolskim festiwalu „Debiuty”. Ale cóż z tego? Ja słuchając dwukrotnie wykonania „Grawitacji” spadałem jej siłą na ziemię dwukrotnie szybciej niż przewidują prawa fizyki i siła ciążenia, owłosienie na rękach jakby słuchało hymnu narodowego, przyjmując postawę zasadniczą. Ale pytam, cóż z tego?
W 1997 roku ten sam program, a potem opolski festiwal wygrała dziewczyna o niebagatelnym głosie. Na opolskiej scenie zaśpiewała własną kompozycję, grając na fortepianie. Zrobiła coś a’ la kabaretowo- teatralnego, pokazała wirtuozerie wokalu i fortepianu. Nie pamiętam jak się nazywała i długo jej nie widziałem, zniknęła jak to bywa z kimś co robi cos ambitnego. Obecnie widuję ją na tak zwanych chałturach u Majewskiego lub u Kiepskich, a szkoda.
Cóż, większość społeczeństwa woli i rozumie coś biesiadnego, o czym świadczy nagroda telewidzów, coś nad czym nie trzeba myśleć, czego nie trzeba przeżywać. Lubimy prostotę wykonań Dody, Feela, czy Stachurskiego.

środa, 19 maja 2010

NAD ROZLEWISKIEM







„ I znów księżniczka Anna spadła z konia,
to znak, że przybył nasz kolega Maj…”
W latach sześćdziesiątych, mało wówczas znana Agnieszka Osiecka wzięła udział w konkursie poetyckim, Konkurs polegał na tym, aby stworzyć coś z przeczytanego artykułu prasowego. Osieckiej trafił się ówczesny „Sztandar Młodych”; sztandarowe pismo młodzieży socjalistycznej (innej młodzieży z założenie nie było), a w nim artykuł jak to księżniczka brytyjska Anna uczyła się jeździć konno. Powstał tekst, który potem wyśpiewywały zarówno Rodowicz, jak i Bem.
No i kolega ów przyszedł, jakieś trzy tygodnie temu, tyle, że tegoroczny jakoś mało koleżeński, jakoś bardziej listopadowy niż wiosenny, ponury, szary i deszczowy, zbyt deszczowy, zbyt płaczliwy. Taki, że za bardzo. Rok temu to dopiero był maj, kumpel, jak się patrzy. Przyszedł, posiedział na rynku, w kwieciu na balkonie, wypił browara. Tym czasem maj, jaki zawitał tym razem nie dość, że nie zdążył się porządnie rozsiąść to już musi wstawać, zbierać się. Choć biorąc, pod uwagę to, co ze sobą przyniósł, co z nim przyszło, przypełzło to może i lepiej. Może, co przyniósł to i zabierze.
Pomijam fakt, iż gród królewski nie widział słońca od, bodajże, 30 kwietnia, to zawisła nad nim szarosiwa bezgraniczna powłoka płaczka, co momentami łzawej histerii dostaje i miasto zalewa. Pracownik ochrony w moim zakładzie pracy chronionej stwierdził, iż przez aurę, jaka tu na dobre zapanowała dostaje depresji. Widział, kto załamaną ochronę z depresją? A kto w razie, co nas tu uratuje, jeśli ochrona w takim stanie?
Od tygodnia Wisła rośnie, urasta do rozmiarów, jakich nigdy nie widziałem. Kiedyś jadąc pociągiem przez most na Węgrzech przez szybę widziałem Dunaj, jedną z największych rzek europy, Wisła przy nim wydawała się być strumykiem. W ostatnich dniach ten strumyk świetnie daje sobie rade by rozmiarami przegonić konkurenta. Od poprzedniego tygodnia nie widać już było bulwarów wiślanych, ani ścieżek rowerowych, coraz mniej widoczne stawały się wały przeciwpowodziowe. Do wczoraj. Wczoraj zamknięto jeden z mostów, obłożono go workami z piachem, tłum gapiów obserwował żółto-brunatna wodę, jaka wzburzona, niepokornie i nachalnie poszerzała swe koryto, nie patrząc zupełnie na nic, zabierając ze sobą wszystko, co stało jej na drodze. Porwane w całości drzewa mogły osiągnąć metę swej wędrówki jedynie na mostach, którym poziomom dorównywał poziom rzeki.
A nocą wały uległy sile wzburzonej rzeki i tu i ówdzie pękły lub całkiem runęły pozwalając stworzyć z poniektórych rejonów Krakowa malomalownicze rozlewiska.
W mediach, zbyt dużo u ludzkiej tragedii, podtopionych domostwach. Kraków poległ mimo własnego doświadczenia. Patrząc na kolejne powstające zabudowania na terenach zalewowych, zdziwienie na widok podstopień, brak wystarczających działań prewencyjnych mimo doświadczeń tak sobie myślę, że Polak nie zbyt mądry przed jak i po szkodzie.