wtorek, 28 kwietnia 2009

MĘŻCZYZNA Z MPK, odsłona III

„Istnieje pewien gatunek ludzi, dość dziwny, nie przewidywalny. Osobniki tego gatunku wiedzą, kiedy, gdzie i dokładnie, w jakim momencie się pojawić, przychodzi z nienacka (niestety na google maps nie znalazłem takiego miejsca), pojawia się na pięć minut. Jest bardzo skuteczny w działaniu byle te pięć minut zaistniało, byle było. Nie jest to gatunek perfidny w swym gdyż nie ma w założeniu pięciominutowego bytu, choć po pięciu minutach przepada.
Są też pewnie niedopowiedzenia, które niweczą litanie najszczerzej wysłowionych dopowiedzeń, niezależnie od ich prawdziwości, jakości i ilości; stają się niczym przy tym jednym niedopowiedzianym.
Są też pewne chwile, dwuminutowe, spędzone na dworcach, peronach, czy w poczekalniach, spędzone gdziekolwiek, które zapadają w pamięć, dla których nikną godziny. Takie, które chce się przeżywać na okrągło, wówczas, gdy cyfry dążą do nieskończoności, te chwile dążą do 120 sekund, a potem na nowo, a potem od nowa. Odliczanie trwa” – wymyślał.
Ucieka do świata własnej wyobraźni, fantazjuje, myśli, tworzy obrazy nierealne, ale z drugiej strony na tyle prawdziwe, że możliwe, zwykłe, zwyczajne i proste. Podąża za nierzeczywistością, tworząc w głowie obrazy i wizerunki rzeczy miejsc, sytuacji, jakie nie mają miejsca, acz takich, jakie mogą miejsce mieć. Peron na stacji, kolacje, śniadanie, rzut uśmiechem i okiem na tyle celny, że wprawiający w radość.
Palił papierosa ze współtowarzyszką, bezsłownie. Zerkał w zupełnie innym kierunku, w inną stronę, po każdym zaciągnięciu się dymem oboje robili półokrąg przemieszczając się wokół publicznej popielniczki. Zaciągniecie, przemieszczenie, zaciągnięcie, przemieszczenie i tak na zmianę. Wyglądali jak zombie.
„ Biorę głęboki oddech. Niektóre nowotwory głowy, te zupełnie nieperioratywne zmuszają do zaczerpnięcia takiej dawki powietrza, która przyjdzie wszelkie zakamarki płuc, przejdzie przez trzewia i do wnętrza nowotworu by go żywic”. Chciał czerpać te powietrze w takich dawkach.

czwartek, 23 kwietnia 2009

IMIENINOWO

„Dziś imieniny Jerzego i Wojciecha, a także urodziny Szekspira, wszystkiego dobrego.” Fragment wpisu z dziennika K. Jandy, ja osobiście czuję się zaszczycony.
Zupełnie nie obchodzę imienin, acz życzenia, jakie otrzymałem są bardzo miłe, jestem wdzięczny za pamięć i kawał wielkiego własnoręcznie lub też własnomikserowo upieczonego sernika, jaki koleżanka z pracy niespodziewanie przyniosła z tejże okazji, dziękuje za poprawę nastroju. Jednakże w związku z tym, iż nie hołduję aż tak świętu nie zamierzam wychodzić naprzeciw z bochenkiem chleba, solą, szynkami, mięsiwami ani inna kiełbasą, choć ta podobno przegoniła „ich” kiełbasę. De facto ta ich kiełbasa zawsze była mniej smaczna i mniej aromatyczna od naszej, o tym fakcie mogłem łatwo się przekonać choćby wczoraj w ramach wizyty pewnej klientki, która zapachem naszej kiełbasy aromatyzowała cały mój zakład pracy, nawet jak wydychała powietrze miałem wrażenie, że jest świeżo po konsumpcji. Poza tym u nich oprócz tej ichniejszej kiełbasy są podobno takie puby (zasłyszane z radia), do których wstęp kosztuje 5 euro ( 21.2 plnów według dzisiejszego kursu), zakłada się tam specjalne ochraniacze na ubranie i upaja się unoszącą się wonią alkoholu, osiąga się pełen relaks i odprężenie w alkoholowym odorze. Z calą pewnością nocne autobusy krakowskiego mpk są dużo bardziej ekonomiczne: wjazd do lokalu kosztuje 3 plny, w cenie zapewniona klimatyzacja okienna, dzięki której zbędne stają się ochraniacze na konfekcje, wycieczka krajoznawcza, a aromat unoszący się w powietrzu identyczny, do tego dochodzi zabawa rozentuzjazmowanego tłumu chwiejącego się na nogach. Po wyjściu z lokalu czujemy się tak aby skosztować naszej kiełbasy w formie zakąski.
To by było na tyle wywodów imieninowych. Zresztą ostatnio jak widać wszystko kręci się wokół woni, a podmiot w glowie…..eh

wtorek, 21 kwietnia 2009

MONO NIESTEREO

„Słuchaj, musisz spróbować tego, bo nawet nie papieros, zresztą sama nie wiem, co takiego. Wiesz narzeczony Karoliny przywiózł mi w prezencie z Indonezji. Są takie jakby goździkowe.”
Jakiś fragment zasłyszanej rozmowy dwóch pań w średnim wieku w niedzielne popołudnie, gdy siedziałem na ogródku „Pubu pod złotym kurem”. Panie eleganckie, ubrane jak przystało na dzień świąteczny, jedna w niewielkich rozmiarów kapelusiku, druga w lekko przerzuconym przez szyje jedwabnym szalu, obie popijające kawę i palące te goździkowe nibypapierosy.
Chcąc, nie chcąc spoglądam od czasu do czasu na nie i ta samą droga słyszę, o czym rozmawiają, zamiast zagłębić się w lekturze historii pachnideł i innych chemikaliów, którymi raczymy zmysł powonienia. Zarówno lektura, jak i próby napisania czegokolwiek spęzają na niczym. A to, co udaje się napisać w ogromie bólu intelektualnego nie zawiera w sobie żadnego polotu i nie wzbudza nawet mojego zainteresowania. Pustka intelektualna, chaos emocjonalny. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że jestem w stanie napisać więcej o szaliku jednej z Pań, kapelusiku drugiej, o chłopcu na rowerze, nie dopitym piwie niż o jakiejkolwiek wonnej substancji. Moje jedynie postrzeganie zapachów ograniczyło się do rozpoznania ostrej nikotyny, dwutlenku węgla i aromatu goździkowego, co w moim odczuciu nie przysparzało większych doznań w nozdrzach, a goździki lepiej pachną z jabłkami aniżeli z tytoniem. Choć, podobno, człowiek zmysł powonienia odkrył w sobie w momencie dostrzeżenia istnienia ognia ( wiem, bowiem delektuję się ostatnio literatura fachowa, nawet poznałem wzory na różnego rodzaju aldehydy). Zarośnięty brodaty mężczyzna ubrany w skory zwierzęce, który nie jest nawet świadom własnego zapachu (co z całą pewnością było niezwykłym przywilejem biorąc pod uwagę stan jego higieny) rzucił krzemieniem o krzemień i rozpalił ogień. Ten początkowo nikły płomień rozprzestrzeniając się strawił jakieś trawy, może skóry czy zbiorowo zdobyty pokarm. Wszystko to wydobyło z ofiar płomienia tak bardzo drażniące nozdrza wonie, że pradawny człowiek zdał sobie sprawę, że nie tylko widzi ale i czuje. Pewnie zadziwiony podłubał w nosie i pobiegł na łąkę i zrywał wszystko, co pachniało lepiej niż zgliszcza i zaniósł swej pradawnej bezzębnej oblubienicy, a ona być może nawet to zjadła. Bo cóż w takiej sytuacji miała zrobić z chwastem, kiedy zazwyczaj dostawała kawał surowego mięsa, poczucie romantyzmu było jeszcze nieznanym.
Ogólnie moje mózgowie wygląda przez ostatnie dni jak wielki pustostan myślowy, mimo, że miejsca tam było dość niewiele, podmiot zajętości nie pozwalał na wtargniecie innym podmiotom. Nowe lokum, jakie udało się znaleźć, mimo że należy do tych częściowo umeblowanych pozwala na dużo większe zagospodarowanie własnej przestrzeni niż moja głowa. Czasami pojawia się taki dziwny podmiot: myśl, ktoś, zdarzenie czy jakaś sytuacja, pojawia się najczęściej z nienacka, niespodziewanie, zasiada w głowie i nie daje dość innym do głosu, nie posunie się bezczelnie i nawet tym starszym myślom emerytkom nie ustąpi miejsca. Zajmuje tyle miejsca ile się da, mało tego doprowadza do stanu monotematyczności. Monotematyczność myśli, zachowań, monotematyczność werbalna i mimiczna, choć miła, acz niekiedy mile mecząca.
Cóż, wszystkie podmioty moje i innych: posuńcie się troszkę…. troszkę bardzo.

niedziela, 12 kwietnia 2009

SCYZORYKOWO


„Jeżeli my duchy płoche obraziliśmy was trochę
wiedzcie że to sen jedynie i zaraz jak sen przeminie
niech ta cała sprawa błaha nad wami jak sen się waha
trwajcie w tym śnie jak w zabawie a co złe to ja naprawie
bo ja jestem bóg koleżka we mnie cała radość mieszka
a tym większa będzie przecie jeśli mnie nie wygwiżdżecie
niech nikt mnie kłamcą nie zowie
dobranoc drodzy widzowie
dajcie nam brawo łaskawie a co złe to ja naprawię”

Dalsza odkrywczość serwus maddonny

"Przeciw temu czasowi, kiedy mnie wyminie
kiedy poczną Cię mierzić wszystkie moje wady
kiedy sumę rzuciwszy na czyjeś wezwanie
to dawać będziesz zyski i obliczać straty
Przeciw temu czasowi, kiedy mnie wyminiesz
ledwie okiem rzuciwszy nosisz pozdrowienia
kiedy miłość zmienionym łożyskiem odpłynie
i ważne znajdziesz dla niej usprawiedliwienie
Przeciw temu czasowi umacniam się teraz
w wyniosłych murach wiedzy o mojej wartości
te oto rękę prawą podnoszę niech wspiera
wszystkie moje powody do innej miłości
chcąc mnie bowiem porzucić prawa przywołujesz
ja jednakże nie umiem, czemu mnie miłujesz”


Przypadkiem natknąłem się na „Serwus madonna” Janusza Radka, polecam płytę spodbaranowego artysty. Mały cytat z płyty, celowo bez znaków przystankowych.
Dziś dzień tęsknoty za kresowym Lublinem; na obrazku: moja brama grodzka. Życzę jeszcze jednego jajecznego dnia, a majonez każdy zrobi sam.....

sobota, 11 kwietnia 2009

WSZYSTKIEGO JAJECZNEGO

SWIATECZNA PODROŻ


Szósta rano – wyjazd z Krakowa. Jadąc kilka miesięcy temu bożonarodzeniowym pociągiem doświadczałem wschodu zimowego słońca. Ostra jego obręcz rozrywała bladosiwy horyzont. O tej porze roku jest już jaśniej. Ledwie widoczne słońce w kolorze złamanego różu, jaki nastolatka nakłada na swe młodzieńcze wargi, przebija się przez chmury, paryski błękit nieba barwi się miejscami sieną paloną, a gdzie indziej ostrym pomarańczem. Im bliżej obręczy tym ostrzej, śmielej, a nawet wulgarniej w nasyceniu barwy.
Przemierzam Małopolskę, czuć całą jej wyżynę, zwłaszcza mając w świadomości plaskość późniejszego Mazowsza. Wyjeżdżając z Krakowa mijałem osiedle na wskroś przypominające lubelskie Czuby...sentymentalnie jakoś.
Za Krakowem zaorane świeżo pola, kiełkujące oziminy. Pasiaste wzgórza, na przemian pola, łąki, lasy, na których cywilizacja węgla i stali ustawiła żelbetonowe słupy elektryczne; to się kłóci. Czytałem kiedyś felieton jak to Andrzej Wajda szukał do filmu krajobrazu bez słupów. Musiał mieć ciężkie zadanie, nie lada problem. A słońce coraz agresywniej wdziera się przez okno przedziału.
Współtowarzysz podróży, rzekłbym powtórny, zasnął. Powtórny bo już z nim jechałem kilka miesięcy temu, poznał mnie. Niewielki, filigranowy chłopiec (o ile tak można powiedzieć o mężczyźnie, choć postura i do tego mu daleko) w wieku około 20 lat zmierza na jeszcze dalsze kresy niż ja więc będzie dzielił ze mną drogę do samego końca. Zanim jednak usnął, powiedział o sobie tak dużo, że wiem o nim prawie wszystko, poza imieniem, dalsza obserwacja jego osoby wydaje się być zbędną. Ma siostrę, która wychodzi za mąż w sierpniu i dwóch braci ciotecznych, którzy z kolei założą rodziny już w lipcu. Pracuje w jednym z krakowskich sklepów spożywczych, w jednym z tych, gdzie mimo wygórowanych cen robi się zakupy z uwagi na brak czasu i mnogość asortymentu. Ma na sobie buty z Deichmana, widział kiedyś takie na jakiejś ulotce tego obuwniczego supersamu. Pali lekkie papierosy i posługuje się sprawdzoną, niemiecką technologią w postaci telefonu komórkowego. Dobrze, że usnął, jest zbyt gadatliwy. Śpi jak kot, przy czym wygląda jakby myślał. Podpiera twarz dłonią, wsparta łokciem o parapet. Jego rozwidlone palce są tak drobne, że nazwałbym je paliczkami, tak cienkie, że brakuje jedynie błony pławne między nimi.
Stoję na bliżej nie określonej stacji, vis' a' vis stoi jakiś skład pociągowy, wagony zbite z zielobrunatnych desek, z małymi oknami wyglądają jak wycięte z wojennych filmów, do tego te napisy: wagon mieszkalny, czy wagon łaźnia. Dziwnie to wygląda.
Swoją drogą lubię jeździć pociągiem, to mnie w jakiś nieodgadniony sposób wycisza, nieokreślenie nastraja. Równomierny stukot kół w jednostajnym rytmie, won torowiska: stalowych szyn, drewnianych, nasmarowanych belek i tych kamieni, które tylko tu można znaleźć, tylko na torowisku. Skąd oni je biorą? Kiedyś kupię sobie bilet weekendowy i od piątku do niedzieli będę jeździł ot tak.
Znów pola, łąki, można by liczyć krowy ale jeszcze za wcześnie na wypas. Widziałem bażanta: psa tzn, samca. Stał nieruchomo, wzniośle z wyprostowaną szyją, taki król kuraków, dumny, z rudawą szyją, sinoniebieskimi oczyma i z tym wyprostowanym ogonem, długim, cętkowanym, acz nie krętym. Stal między dwiema brzozami upstrzonymi seledynowym, młodym listowiem. Ciekawe, że brzoza zawsze rozkwita jako pierwsza i zawsze na Wielkanoc, jakby świadoma własnej potrzeby i roli w palmową niedziele, a święto przecież ruchome.
Stoję na jakiejś nieznanej mi stacji ale to nadal Małopolska, poznaje po rejestracjach. Jakiś cmentarz, jakieś nagrobki powszechnie przystrojone palmami, kwiatami w najróżniejszych odcieniach żółci, począwszy od tej klasycznej przez cynober aż po jej ordynarną wręcz odpustową wersję. Cmentarz wiosenny, tak wiosenny, że aż nie przystoi.
Sędziszów. Zwiedziłem pociągową toaletę. Jest jak zwykle. Szarozielone, wypłowiałe, emaliowane ściany, zielone papierowe ręczniki i zielona kostka mydła,; oba w scenerii kolorytu ścian staja się ledwie widoczne niczym dwa toaletowe kameleony. I ta kostka ordynarnie drażniąca nozdrza, która ma imitować odświeżacz powietrza. Odymione okna, wyprodukowane przez „ ZKTE Nowy Sącz”, nie pozwalają wyglądać dla zabezpieczenia intymności delikwentów oddającym się potrzebom fizjologicznym. Okna jak zawsze uchylone, uchylone są zawsze niezależnie od pogody. Po godzinie jazdy zaczyna brakować wody w spłuczce, to straszne, zważając na fakt, że pociąg jest relacji Kraków – Moskwa, pozostaje mi współczuć bywalcom przybytku pod koniec biegu pociągu, dobrze, że ja wysiadam w 1/3 trasy. Nowy skórzany pasek sprawia kłopot przy rozpinaniu.
Kielce. Minąłem przejściowy płaskowyż między Małopolską, a Świętokrzyskim. Zmierzam przez region pseudogór. Pseudogór bo choć najstarsze to gór w niczym nie przypominają. Tektoniczne prawo dżungli. Wciąż wypiętrzające się Karpaty i Sudety powodują zapaść Gór Świętokrzyskich. Teraz to już tylko pagórki zostały, dziś osłonięte mgła, tak gęstą, że zza okna pociągu nie da się rozpoznać, czy dab czy buk stoi. Góry nią obleczone, a kotliny pokryte. Z drapieżnego słońca nic nie zostało, jego nie byt nastraja do snu. Obudzę się gdzieś na płaskim Mazowszu, gdzie jak encefalogram pagórki, wzniesienia i inne nierówności terenu stopniowo nabierają kształtu linii prostej, maleją, równają, kula się. Na Mazowszu wszędzie zielono jak na fizycznej mapie Polski, zieleń ta sama, tylko stróżki rzek jakby bardziej szare i brudne niż te naznaczone na mapie. Za oknem mazowiecka dróżka wśród pól obsadzana mickiewiczowskimi wierzbami stojącymi obronnie, skrywającymi za sobą pola, broniącymi je przed dróżką by ważyła się w nie wtargnąć. Dróżką, na starym zdezelowanym rowerze jedzie starszy jegomość, ma dwie banki mleka z porannego udoju przewieszone po obu stronach kierownicy. Siwy, zgarbiony, wygląda samotnie. Banki gna go w dół, a wierzbowe witki osadzone na grubych, krągłych pniach, przeganiają. Dróżka na Warszawę? Szczęśliwiec staruszek, mleczarnia nie jest mieście stołecznym. Nienawidzę warszawy, nie cierpię tego miasta. Już na dworcu centralnym boli mnie głowa, gubię się w podziemiach. Jest niby rozległe, a jednak ściśnięte, wielkie ale zbyt małe by wielkością się chlubić, stołeczne ale nie dość kulturalne. Nierówno poustawiane wieżowce, wyrosłe w latach 90tych bez ładu i składu, jakby ktoś dmuchnął w dmuchawiec, a gdzie spadło ziarnko tam wyrósł gmach. Dworzec centralny – absurd architektury minionej epoki, gdzie młodociani chłopcy oddają się za pięć euro nie zależnie wartości przelicznika. I ta „Starówka” szybko odbudowana bez dobrego pomysłu dla umocnienia ducha narodu i wartości poprzedniej władzy, przypomina bardziej osiedle domków jednorodzinnych dla barbie niż stare miasto. Ludzie chodzący jej uliczkami też plastikowi, przestylizowani, kiczowaci jak barbie i z reguły niewarszawiacy (bez urazy dla moich kilku ulubionych Warszawiaków).
Jadę dalej, na kresy, na Podlasie, do mieściny, wielkości stołecznej dzielnicy, starszej od Warszawy, Krakowa, czy Lublina, gdzie szlachta nosząca moje nazwisko zerwała w XVII wielu sejm koronny stosując liberum veto (nie wiem czy powód do dumy, czy wstydu bo szczegółów sprawy nie znam) ja tylko odziedziczyłem domniemany herb szlachecki.
A tu jeszcze więcej piasków, lasków, równin, jeszcze bardziej zielono i prosto.
Dosiadł się jakiś delikwent w przykrótkich sztruksowych spodniach, jeden z takich, co wyjechali do miasta stołecznego zarabiać pieniądze. Jest tak ogólnikowy, ze nie wzbudza jakiegokolwiek zainteresowania. Siedzi tak z noga na nodze i czyta naukowe periodyki bez wyrazu na twarzy, bez zachwytu, czy krytyki.
Podlasie. Kres wędrówki. Do domu! Do mamy i taty i do trzydniowego jedzenia i ciągle zadawanego pytania: co u ciebie słychać?

piątek, 10 kwietnia 2009

SZEPTÓW TOWARZYSTWO

Wieczór w „Szeptach”. Jak miło. Otwarte okna pozorują drzwi, w oknodrzwiach stoliki wyglądające na kamienne uliczki, a u ich stóp rząd stolików na trotuarze, dosłownie kilku. Półmrok. Stłumione światło kawiarnianych lampek w kolorze rubinu delikatnie barwi twarze przybyszów. Naprzeciw sporych rozmiarów lokal, dla kontrastu mieni się błękitem, który spływając na ratanowe krzesła napełnia je zielenią. Stoliki oblegane wielkotygodniowymi gośćmi. Przypomina mi się paryski sierpień z 1997 roku, kiedy byłem tak pierwszy raz. Boczne, wąskie, kręte, brukowane uliczki Paryża ginące w letnim mroku, czy porannej mgle.
Miły powiew ciepłego, wiosennego, wieczornego powietrza wprowadzającego w stan marazmu, lekkości myśli i ducha. Nie wiem, co kryję się w tym miejscu, ale wprowadza mnie ono w dziwną, bliżej niezidentyfikowaną melancholię i to zupełnie bez powodu, ale w taki rodzaj melancholii, który dziwnie wywołuje uśmiech na własnej twarzy, jakieś odczucie zadowolenia. Moje wieczorne towarzystwo w osobie jednego kompana okazuje się być bardzo sympatyczne. Niewielu obcych ludzi wywołuje potrzebę słuchania, słuchania, słuchania, a następnie mówienia, mówienia, mówienia. Bywają takie miejsca, bywają tacy ludzie, dziwne osobliwości, które powodują potrzebę wspomnień, chęć pamięci o dzieciństwie: spacerów po lasach, wędrówek po górach, nieprzespane, burzliwe noce pod powłoka namiotu. Osobliwości te wywołują w człowieku szczerość i naturalność słów i zachowań, czasem aż wydaję się, że wirtualny kompan – blog stanie się zbędnym. Ale osobliwości takich jest tak niewiele, że blog utrzymuje swą pewną pozycję. Z rzadka pojawiające się kreacje rzeczywistości wpływające na myśl, sposób innego, bardziej naturalnego, wręcz niewinnego pojmowania przez człowieka rzeczywistości doceniane są przez niego w sposób nieświadomy zupełnie. Pojawiający się uśmiech na twarzy, sentymentalne spojrzenie, rozmarzona głowa i chęć obserwowania, poznawania na nowo przez otwarte okna Szeptów.
A mnie ostatnio doceniono bardziej świadomie. Ktoś, będący podobną osobliwością docenił moją pisaninę, na tyle by zaproponować pisanie komuś, gdzieś, kiedyś, na inny temat i za mamonę, w jej nieperioratywnym znaczeniu. Miło, zwłaszcza, że blog jest egoistycznie mój. Nie dzielę się z nikim, a piszę jak patrzę, postrzegam i czuję. Nie wplatam tu czegoś, przez co mógłbym liczyć się z innymi, zważać, uważać, zastanawiać się. To moje rozdwojenie jaźni, świat dla mnie, moich myśli, patrzenia i widzenia. Substytut osobliwości.
Pozdrowienia dla Scyzoryka.

czwartek, 9 kwietnia 2009

MĘŻCZYZNA Z MPK, odsłona II

Obudził się o świcie. Przez niedosłonięte zasłony wpadało wczesne, zewnętrzne światło. Po wczorajszej, często i konsekwentnie uzupełnianej szklaneczce, jego głowa ciężko opadała w poduszkę, żłobiąc w niej głęboki dół. Przyspieszona erozja za pomocą potylicy czyniła w poduszce kanion, a jej ubijanie było potęgowane dźwiękiem kopulujących za oknem gołębi. „ Dobrze, że to sobota” – pomyślał, zmieniając pozycję na taką, która skuteczniej ochroni jego nadwrażliwy, dziś, słuch przed zaokiennymi dźwiękami. „Cóż, jak nie drażniąca wołowina, to gołębie ze zbyt dużą energią i chęcią do zachowania gatunku.” Wszelkie przejawy, czy próby empatycznego, sympatycznego postrzegania świata spełzały na niczym. Potrząsnął poduszką i włożył głowę pod jej spód, jednak stopniowe pozbawianie go do stałego dostępu do powietrza stawało się bardziej uciążliwe niż wrzaski ptactwa przechodzącego ruję.
Wstał, właściwie siadł okrakiem na łóżku, przytrzymując dłońmi, wspartymi łokciami na kolanach powstrzymywał, właściwie próbował powstrzymać odruchy wymiotne i zawroty nawiedzające jego ociężałą czaszkę. Po jakiejś godzinie zastygania w bezruchu postanowił mimo wszystko otworzyć okno. Wczesnowiosenne, jeszcze mroźne powietrze, jakie bez przeszkód wtargnęło do pokoju, przepełnione było zapachem ulicy, smogiem i Bóg jeden wie, czym jeszcze, ale wszystkim, co było wielkomiejską wonią. Mimo całego ładunku gazów cieplarnianych wydało się być rześkie, odprężające, z pewnością lżejsze aniżeli to konkurencyjne zalegające w zamkniętym pomieszczeniu. Zapach i dźwięki ulicy, mimo że dalekie od czystości swej formy, stawiały na nogi, pozwalały na powrót do rzeczywistości.
Wychylił się, spojrzał dyskretnie w okno sąsiadów, nie poczuł żadnej woni, żadnego aromatu. Bezzapachowa lekkość podwórka. „Na gotowania obiadu za wcześnie, a śniadania raczej nie pachną, a na pewno mniej intensywnie.” – powiedział sam do siebie.
Dziwnym sposobem zapalony papieros w towarzystwie mocnej kawy po turecku z wciśniętą nie przyprawił go o mdłości. Swoje, zapewne, uczynił chłód wdzierający się otwartym oknem, w którym stał wspierając swój nagi, zarośnięty tors o jeszcze bardziej chłodniejszy parapet.
Do głowy przyszła mu pewna kobieta, którą poznał na jakimś raut’ie kilka miesięcy temu. Widział ją tylko tam i tylko wtedy, nigdy więcej potem. Co pewien czas otrzymuje od niej smsa, choć dość rzadko, mimo, że intensywność wymiany myśli tą drogą, początkowo, zdawała się zapowiadać zgoła inny obrót sprawie. Pochodziła ze Świętokrzyskiego, taka niby góralka z niby gór. „Swoją drogą” – pomyślał – „co za wariat nazwał te kilka pagórków, górami. Przecież nawet nie trzeba żadnego wysiłku by wejść na którykolwiek szczyt”.
Nie cierpiał kobiet, które patrzyły wyłącznie przez pryzmat własnej osoby, nie cierpiał. Kotek, które odzywały się tylko wtedy, kiedy to one miały na to ochotę, a potem milkły na tydzień by w końcu napisać: „co słychać?”. Niczym wiązka światła puszczona przez pryzmat rozwidla się na kilka barw, tak te kobiety w rozproszeniu swych świateł myślą, że przyciągają. Problem stanowi to, że one same nie znajdują spójności w rozwidlonej wiązce i nie zawsze wiedzą, która ze świetlnych barw przyciąga, a która odpycha. Czasem błękitna, innym razem czerwona. On chciał te wszystkie barwy z osobna i wszystkie razem w jedne wiązce światła białego. Wtedy, gdy jeszcze szukał, myślał o takiej, która sprawiłaby, że straci z życia najprostsze rzeczy, takie jak paluszki rybne, i tylko tyle. Kolejna kotka. Wyimaginowany pers. Wyimaginowany tylko przez nią samą i tylko w jej wyobraźni. Nawet wątróbki nie jadłaby mordką z miseczki, a nienaturalnie wybierała łapką. Czasem czytywał te smsy i widział sztuczne wybieranie posiłku za pomocą łapki, a potem spacer z pseudogracją po brudnej podłodze.
Westchnął. Postanowił nie obarczać już i tak ciężkiej głowy rozmyślaniami nie mających większego znaczenia. Poszedł do kuchni i skupił się na patelni. Rozgrzał masło, wbił kilka jajek. Rzadka, połpłynna jajecznica na maśle, jak dla niemowlęcia, taką lubił najbardziej.

niedziela, 5 kwietnia 2009

PATTY DIPHUSA "II"

„ Wychodziłam z imprezy i zobaczyłam takich dwóch przy samochodzie. Co za mężczyźni, co za samce. Podeszłam do nich, a oni zapytali czy chcę z nimi jechać na imprezę, odpowiedziałam, że tak tylko musze puścić małego pawia, poczym elegancko się schyliłam i puściłam pawia z gracja i elegancko, jak na gwiazdę porno przystało. Wzięli mnie do parku i zgwałcili. Nie, żeby to był mój pierwszy gwałt absolutnie, ale jak mogli mnie tak zostawić na tym trawniku, w poszarpanej sukience, rozmazano, gwieździe takich rzeczy się nie robi, wyglądałam, normalnie, jak jakaś punk piosenkarka. Boże, jeden, co dopiero wyszedł z więzienia, a drugi to gej, który się w nim zawsze kochał, no i postanowił zrobić mu taki prezent, bo ten pierwszy morderca zawsze o mnie marzył. Ale jak już mnie tak gwałcili to postanowiłam się odprężyć, robić ćwiczenia relaksacyjne. „Ja żyje szybko to mi się przyda” – pomyślałam. „ Róbcie ze mną, co chcecie” – powiedziałam i oddałam się kontemplacji. Wyobrażałam sobie ze jestem na Karaibach i tak płynę sobie, tak mnie ta lazurowa woda unosi i chlupie, chlup, chlup, chlup.
Kiedy się w końcu ocknęłam złapałam taksówkę i chciałam jechać do domu. Wsiadłam i zaczęłam opowiadać taksówkarzowi jak to mnie zgwałcili, ale kurwa, co, trochę mu ubarwiłam, nie powiedziałam przecież, że to dwóch jakichś morderców, tylko cała zgraja, okrutników baskijskich i wszyscy byli terrorystami, mieli brody i takie piękne oczy. No jak tak mu opowiadałam to nawet nie wiem, kiedy moja ręka znalazła się na jego rozporku i zapytałam czy nie ma ochoty, powiedział ze ma, ale czybym nie zostawiła żadnych śladów. Zrobiliśmy to szybko na masce, po czym on do mnie, że jestem pierwszą kobietą, której lizał cipkę. No jak mnie to, kurwa, wzruszyło, jak rozczuliło, aż mu powiedziałam, wychodząc z auta, że chyba się w nim zakochuję i żeby zrobił cos szybko by ten czar prysł. „Jestem żonaty i mam dzieci” – powiedział, phi, jakby mnie to, kurwa, wzruszało.”
Ewa Kasprzyk vel Patty Diphusa weszła na scenę, nie zza kulis, a od strony publiczności, w plastikowych butach na olbrzymim obcasie, w kusej świecącej sukience, w długim do kostek płaszczu w panterkę, w wielkiej landrynkowej, różowej peruce, ze sztucznymi rzęsami obsypanymi brokatem tak długimi, że nachodzącymi aż na czoło. Typowa, przerysowana w wyglądzie i mentalności almodowarowska kobieta.
Godzinny monolog śmieszył, bawił, zaskakiwał wulgarnością i prostotą opowieści o seksie, momentami szokował, wzruszał. Wszystko, co zostało powiedziane było jednoznaczne. Widzowie może momentami zaskoczeni, czasem wstrząśnięci tekstem bawili się wyśmienicie.
Patty była każdym z tych kilkudziesięciu widzów, na których patrzyła ze sceny. Mogli się w niej przeglądać jak krzywym zwierciadle, patrzeć na swoje pragnienia, fantazje, chęć aktywności, jakie ona uosabia, jakie brutalnie i wulgarnie wyrywa z piersi każdego uczestnika spektaklu. Była wszystkimi widzami jednocześnie i każdym z nich z osobna. Jakby ją zamknąć w szklanym szczelnym pomieszczeniu byłaby uwieziona dokładnie tak, jak nasze pragnienia i żądze, którym za nic nie pozwalamy wyjść na zewnątrz, zetknąć się z rzeczywistością.
„No kurwa mać, Tina Turner miałaby wilgotno jakby zobaczyła, co on robi z jej przebojem na tym parkiecie. „Musiał być mój”- pomyślałam, podeszłam, więc i powiedziałam żeby dla mnie trochę poruszał tym umięśnionym tyłeczkiem. Poszłam z nim do toalety, męskiej oczywiście, chcieliśmy zrobić sześć dziewięć i pójść na całość, ale co można zrobić na jednym metrze kwadratowym, do cholery. To stałam tak i stałam, z noga w górze, a kiedy skończył powiedział mi: „ Jesteś pierwsza kobieta, której wylizałem cipkę”. Potem ktoś zaczął walić nam do drzwi, więc wrzasnęłam: „zajęte, zajęte” i usłyszałam: „Chodź tu, orgia jest”. Co za plant, no kretyn skończony, kurwa mać, ja i ten mięśniak to orgia, na nas dwoje, kurwa, debilu”. Otworzyłam drzwi, a tam stał mój taksówkarz, Lucio, popatrzył na mnie dziwnie zaskoczony to spytałam: „Jesteś wkurwiony, że pieprzę się z innymi facetami?”, na co on mi odpowiedział: „tak, jeśli to robisz z moim kochankiem”. Obciągnęłam spódnice i poszłam do domu.”
Skrycie chowane pragnienia, stłamszone gdzieś głęboko, wciśnięte i zbite do najmniejszych rozmiarów nie wychodzą na jaw, nie idą plantami na spacer, bo im zabraniamy. Dusimy je ze wstydu, lęku, zbyt dużej ilości zahamowań, z powodu własnej mentalności. Wcale nie chodzi mi tu o fantazje seksualne, to zwykła przenośnia. Zwyczajnie nie jesteśmy takimi, jakimi moglibyśmy być, jakimi chcielibyśmy. Odkrywamy się tylko, przed sobą, nie mamy odwagi na publiczność, a nasz teatr, jaki tworzymy sami na własne potrzeby codziennie i niby spontanicznie jest, jedynie, gombrowiczowską maską. Patty pokazała się publiczności, na tyle była odważna, pokazała swą cipkę, w której zgubiło się tysiąc mężczyzn, ale tez w końcu zdjęła różową do granic możliwości kiczowatą perukę i wcale nie była szczęśliwa. Po prostu kwestia wyboru.
Byłem i cholernie jestem zadowolony, że byłem

sobota, 4 kwietnia 2009

MÓJ DROGI G.

Miał tu dziś mieć miejsce zupełnie inny wpis, cos na kształt kolejnych rozmyślań czterdziestolatka w autobusu. Jednak nie. Wczoraj dostałem od mojego znajomego Górala sms, którego treść mniej więcej brzmiała tak: „jutro idę do spowiedzi, aż się boje”.
Dalsza wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak:
- a czemu? Tak dawno nie byłeś?
- No nie, chodzę dwa razy do roku, ale trochę nagrzeszyłem.
- Aż tak?
- Trochę, a do tego jeszcze to, kim, jestem. Zresztą kiedyś chodziłem, co miesiąc.
- Ja kiedyś tez, przed bierzmowaniem, jak trzeba było „zaliczać’ tzw. pierwsze piątki.
- A teraz nie chodzisz?
A teraz nie chodzę, ostatnio byłem wówczas, gdy poproszony zostałem do przyjęcia roli ojca chrzestnego w konfesjonale stawić się musiałem. Nie sądzę, póki, co by obecność śmiertelnika takiego jak ja jest mi konieczna do obcowania z bóstwem.
Mój znajomy jednakże jest aktywnym uczestnikiem tegoż rytuału, co najmniej dwa razy w roku, jak sam twierdzi. Najwidoczniej jest to mu potrzebne z jakiś konkretnych pobudek, w całości znanych tylko jemu. Być może dla oczyszczenia ducha, ściszenia wołania własnego sumienia, a może po prostu dla świętego spokoju i zachowania tradycji, w jakiej go wychowano. Mnie jednakże wychowano w tradycji na wskroś identycznej. Co powoduje we mnie brak konkretnej potrzeby takiego spotkania w ciemnym miejscu, jakim jest konfesjonał, wspólnego wdychania powietrza wraz księdzem, rozmowy przez drewniana kratę? Pewnie fakt, iż spraw wiary, czy religii podchodzę w bardziej gnostyczny sposób, może nieco liberalnie lub relatywnie.
Schematyzm, formalizm wprowadzone w tę czynność powodują, iż staje się ona dość często niezrozumiała, mało szczera, nieudolna, nie żywiołowa, nienatchniona i traci dość dużo na własnym mistycyzmie, a bądź, co bądź mistyczna jest.
Zauważyłeś Góralu, jak wyglądają ludzie uczestniczący w mszy niedzielnej? Cały kościół zapełniony wiernymi, jakbyś patrzył z boku to pomyślałbyś, że ktoś wydaje komendy: wstać, siąść, klęknąć, wstać, śpiewać, klęknąć. Ale mniejsza z tym, jak wyglądałoby to dla laika stojącego z boku, co gorsza, żaden z tych wykonujących polecenia nie rozumie zupełnie, po co to robi, w jakim celu, a tym bardziej raczej nigdy nie dotykał sensu wypowiadanych słów w sposób wystarczająco głęboki, przynajmniej na tyle głęboki by wymawiać je szczerze, z serca i ze zrozumieniem. Stoi taki jeden z drugim i próbuje deklamować: „ Ojcze Nasz, któryś jest w niebie…”. I co widzi? Albo zupełnie nic, albo starca o lasce w białej sukmanie i płaszczu czerwonym lub niebieskim, bo tak go nauczono wyobrażać sobie Boga, bo tak ktoś we wczesnym średniowieczu zaczął go malować. Na obraz i podobieństwo. Wydaje się nam, że Bóg stworzył świat w siedem dni, jesteśmy przekonani, że od poniedziałku do niedzieli. Wstał ów Starzec w poniedziałek rano, pomyślał i powstała ziemia, niebo itp. I tak aż do soboty. W niedziele wziął, uprzednio przez siebie stworzony wiklinowy koszyk, rozłożył koc i urządził sobie piknik w celu odpoczynku po pracowitym tygodniu. Proces pewnie trwał tydzień, ale w innym rozumieniu samych dni, innym, poza nasza wypracowaną mentalnością, gdzie poniedziałek tworzył erę.
Poza tym jesteśmy narodem, kiedy w niedziele z szafy wyjmujemy z szaf odświętne ubrania, idziemy do kościoła i nie przeszkadza nam potem usnąć pijanym w przydrożnym rowie.
Ostatnimi dniami była rocznica śmierci papieża, moje uczestnictwo w obchodach przyjęło formę prawie zupełnie pasywną. Poszedłem jednak o 21.37 pod Wawel. Pierwszy raz słyszałem Zygmunta, dźwięk ma cudowny, niski, przestrzenny, na wskroś przenikający. Głęboki bas. Jest inny niż dzwony współczesnych kościołów. Nie krzyczy jak małoletnia panna w miejskiej dyskotece, nie drażni jak głos nastoletniego chłopca przechodzącego mutację. Jest mocny, męski, stanowczy, a przede wszystkim zdecydowany na każde uderzenie sercem na wnętrze swej duszy. A atmosferze samej sytuacji napawa pewnym mistycyzmem.
Wiesz Góralu, wole pójść do krakowskich Dominikanów, jak nikogo nie ma, gdzie unosi się jeszcze zapach gotyku i posiedzieć w samotności.