piątek, 26 lutego 2010

AVATAR

Na drugim roku studiów poszedłem z trzema przyjaciółkami na „Titanic” Jamesa Camerona. Film piękny technicznie, efekty wizualne, scenografia, muzyka, zdjęcia. Przed kinem wypiłem dwa piwa i w momencie śmierci Leonarda di Caprio, kiedy ów bohater puścił trzymając wcześniej kurczowo deskę, kawałek potężnego Titanica i zaczął opadać w dół w głębię Atlantyku, w pobliżu Nowej Funladii, spytałem, gdzie jest łazienka, żebym mogł się wysikać. Koleżanki zanosiły się łzami, pytały, która ma chusteczki higieniczne dla otarcia nosa i łez. Ja wyszedłem sikać.
W fabule filmu nie widziałem nic nadzwyczajnego. Prosta historia miłosna (choć „Prosta historia” Davida Lyncha nie ma z tym nic wspólnego), zwykłe romansidło w niezwykłej scenerii. Z drugiej strony nie jeden chciałby takie romansidło przeżyć, choć nie koniecznie z takim finałem.

Po dwunastu latach ten sam reżyser został obsypany nominacjami do najważniejszych nagród filmowych, stworzył obraz „Avatar”. W momencie premiery odmówiłem sobie konfrontacji z tym dziełem. Jednakże, z przyczyn bardziej subiektywnych, zmuszony zostałem wczoraj na oglądnięcie tego obrazu. Poszedłem ze swoją, tu znów przyjaciółka, na nie chcianą przez nią randkę, odgrywając rolę przyzwoitki.
W wieki prawie 32 lat, po raz pierwszy wybrałem się na film w formacie 3D. Niebieskie mega postaci stwarzające pozory nibyludzi na wskroś od nich więksi. Ogladałem, piłem cole z plastikowego kubka jak na multipleks przystało. Od ilości pochłoniętego popcornu mój brzuch wymagał przyjęcia activii, choć ta mogłaby wywołać torsję. Pijąc colę i jedząc prażoną kukurydzę miałem wrażenie, że trójwymiarowe muchy, ćmy, motyle wpadną mi w oczy, że rozsypywane po stopami bohaterów ziemia i żwir wpadną do tekturowego pudełka kukurydzy. Patrzyłem na tę trójwymiarową przestrzeń, zdejmowałem okulary żeby zobaczyć rożnicę miedzy tym, co daje złudzenie bajkowej przestrzeni, a tym co jest zamazane i bez wyrazu. Blok reklamowy, wszystko piękne technicznie. Patrzyłem na te rosłe grzyby kurczące się pod dotykiem awatarowego ciepła dloni, święcące jarzębiny, kwiaty, winorośla i liany. Wszystko jakby połączenia świata głębin oceanu i ziemi. Świat małego chłopca, wojujący emocje, fantazje i wyobrażenie. Poczułem się jak mały chłopiec, który nagi kładzie się po d kołdrą, nakrywa głowę poduszą, i ma te cała przestrzeń pod kołdrą. Cała tę przestrzeń, sześcionożne zwierzęta, gonitwy i walki. Gdy w rekach zamyka awatara. Powrót do dzieciństwa, takiego nieskazitelnego, ale tylko do momentu wojny. Każde kino amerykańskie musi zawierać jedną z dwóch rzeczy: seks lub przemoc. Seksu nie było mino nagich piersi kobiecych co w tym filmie było na wskroś naturalne Niebieskich mężczyzn o zbyt słabo uwydatnionych kroczach.
Fabuła żadna, nie ma co opisać, zmysłowość niezwykła. Momenty powrotu do dzieciństwa. Muzyka piękna. Aż dziw, że trójwymiarowe okulary pozwały postrzegać muzykę bardziej niż ona była. Muzyka bardziej widziana niż słyszana.
Drugi raz nie pójdę, choć wrażenie film zrobił ogromne. Cały James Camerron, droga ku przyszłości. Kolejny film zrobiony rewelacyjnie pod względem technicznym. Same nominacje techniczne, a się nie dziwię. Kiedyś filmy będą w formacie 3D, wtedy mając lat ponad czterdzieści będę chodził do kina na filmy starego gatunku. Nie wyobrażam sobie pewnych tytułów przesiąkniętych techniką.
Awaryjnie przysposobiony chłopiec usnął w moim domu oglądając „Tatarak” po raz trzeci. W wieku dziewiętnastu lat zaraził się czymś bardziej ambitnym. Ogląda go kolejny raz, jak twierdzi, żeby zrozumieć. Ja czytałem scenariusz czytałem opowiadanie Iwaszkiewicza, „Ostatnie zapiski: wg Jandy. Młode studiuje dzieło ukończone.

wtorek, 23 lutego 2010

SPOTKANIA NIEPRZEWDYWALNE

Znam różnego pokroju takich i takie, którzy szukają wielkiej miłości na różne sposoby. Moje dwie serdeczne przyjaciółki zakładają w tym celu profile na tak zwanych portalach społecznościowych, choć moim zdaniem portale te powinny być definiowane jako wirtualno- randkowe. Ja zawsze wychodziłem z założenia, że taki cel osiąga się samoistnie, z samego założenia, że przychodzi sam. Celowe gnanie ku miłosnym wzlotom raczej tych wzlotów nie gwarantuje. Czekanie aż samo przyjdzie również gwarancji nie daje, nawet jeśli wyciągnie się pomocną dłoń w stronę oczekiwania.
W przeciwieństwie do moich koleżanek we mnie zawsze zakochiwali się wszyscy na okres dwóch tygodni twierdząc, że „jestem dość dobrym człowiekiem i mam spracowane ręce, a to dobrze wróży”.
Czasem pojawia się ktoś, jaki osobnik, kto zaczyna błądzić Ci po głowie, staje się jej wypełnieniem, spoiwem potylicy i kości ciemieniowych, wręcz mózgiem. Rozkładając własne ręce tworzy łączenia międzyneuronowe, staje się częścią struktury szarej, zwojami mózgowymi. W pewnym momencie po szybkiej transplantacji mózgu na owego osobnika trzeba przeprowadzić retransplantację, zneutralizować neurony, pozbyć się wyobrażeń o zaciśniętych dłoniach, dokonać amputacji.
Czasem zdarza się, że ów obiekt chorobotwórczy powoduje regresję wszelkich poczynionych działań naprawczych, jego niewinne pojawienie się w polu widzenia wpływa katastrofalnie na całokształt terapii. Wystarczy mały impuls by na nowo zainfekować na wpół ozdrowiałe komórki. To czego nie dosięgnął skalpel może znów panoszyć się po naszej jaźni, nie potrzebując na to zgody jej właściciela. Niestety w najmniej oczekiwanym momencie i miejscu, nie mającym nic wspólnego z rachunkiem prawdopodobieństwa pojawia się ów obiekt chorobotwórczy, rozmawia, odprowadza, zerka, patrzy, uśmiecha się jak kiedyś. W pewnym momencie okazuje się, że kilkumiesieczna terapia miała jedynie charakter objawowy, nie sięgając źródła. Większe prawdopodobieństwo daje obstawienie w totolotka niż po roku spotkanie takiego delikwenta.
Szukający miłości trafiają zwykle na tanie podróbki z fabryki na Tajwanie. Najcześciej wszystkie podróbki mają pociąg do zauroczania innych i siebie samych wiosna, to ich cecha szczególna. Wystarczy, że wiosna minie i temperament im więdnie, Az do kolejnej wiosny.
Coż, zbliża się marzec wielkimi krokami.

poniedziałek, 22 lutego 2010

UCIEKINIER Z WARIATKOWA

Korzystając z dobrodziejstw urlopu, co prawda przymusowego oraz z dobrodziejstw domu rodzinnego, które to dobrodziejstwa z powodu kuchni przyprawiają o otyłość, lub mogą o nią przyprawić, odżywam od tego co ostatnio męczyło. A przynajmniej tak mnie się wydawało.
Znudzony rysowaniem, przeglądaniem scenariuszy do różnego typu adaptacji, odwiedzaniem wszystkich krewnych i znajomych odwiedziłem pewien przybytek sieciowy zwany chatem. W ogólnie znanej przeglądarce wpisałem hasło „chat”, niestety, nie znalazłem nic, co powinno definiować owo zjawisko. Za to odszukałem niewspółmierną ilość odnośników do tego typu „miejsc” zarówno na sieci krajowej jak i międzynarodowej. „Chat” jest, ogólnie rzecz ujmując, miejscem w sieci tzw internetowej. W związku z tym, iż jest to siec wirtualna to i samo miejsce jest a jakoby go nie było ( nawiązując do Kochanowskiego). Jest to, nie mające odzwierciedlenia w rzeczywistości, miejsce gdzie spotyka się szereg istnień ( pisze istnień bo nie konkretnych osób tylko jakiś dziwnych alter ego) nawiązujących kontakt paranormalny. Współczesna technika daje najprawdopodobniej możliwość wywoływania duchów osób żyjących, wywoływania pragnień i leków, skrywanych emocji i potrzeb bez zdecydowanego ujawniania się w rzeczywistości. Wracajac do tematu. Na ty wirtualnym rynku osobowości i osobliwości można spotkać charaktery przróznej maści. Logując się tam i przebywając na salonach czatu, zwanych pokojami, kanałami, czy w jakikolwiek inny sposób, nie sposób znaleźć w rozmówcy bardziej niż minimalnego odzwierciedlenia jego czatującego z jego rzeczywistym. W ciągu dwóch dni miałem kilka propozycji seksualnych, w różnych miejscach i okolicznościach, począwszy od ciemnych bram, poprzez samochody aż do niemalże apartamentów. Pisałem z osobami na wskroś nieszczęśliwymi oraz tymi, którzy szczęście udają. Z osobami, wydawałoby się zupełnie szczerymi, choć tającymi pewne prawdy. Z ludźmi szukającymi przyjaźni, znajomości, którzy po zaproszeniu na piwo, czy kawę niemal natychmiast zostali wylogowani ze świata czatu, bez żadnego: „Dziękuję, ale nie”, lub „ przepraszam, nie mam ochoty..”. Zaproszenia na odbycie stosunku seksualnego kończą się podobnie, przynajmniej w przypadkach na jakie trafiłem prowokując potencjalnych kopulatorów i kopulatorki. Niezależnie od płci i wieku ( a logował się jako przedstawiciel co najmniej dwóch pokoleń, dwóch orientacji i dwóch płci) można tak przede wszystkim spotkać różnego typu masturbatorki i onanistów, pokazujących swe erogenne wdzięki w kamerkach internetowych, anonimowo ujawniających swe erotyczne fantazje żonkisiów, mężatki, panny z dobrych domów i ministrantów. Perwersyjne fantazje służące samozaspokojeniu się, ewentualnie wyobrażeniom o niespełnionej miłości.
W ciągu dwóch dni przewinęło mi się kilka powtarzających się nicków (przezwisk, ksywek, loginów), osobowości tych samych, co sugeruje ich stałość uczuć wobec miejsca. Czat pozwała na prawie bezpieczne poruszanie się po nierealnym świecie, budowania swojego drugiego ja. nierzeczywistego.
Jeśli w każdej zasadzie jest wyjątek to w zasadzie czata, tez taki się zdarzy, choć w zasadzie może okazać się kwasem. Można bowiem natknąć się zupełnie przypadkiem na jakąś wirtualna osobowość, która wydaje się byś zupełną odskocznią od wszystkich zmanierowanych wirtualnością, uczestników gry. Niestety odskocznia ta, jak równia pochyłą (niby równa, a pochyła) okazuje się być w rezultacie nie do końca szczerą. Choć umiejętnie pozwala sobie pisać w taki sposób by sugerować i na tyle inteligentnie by sugestią nie być.
W latach osiemdziesiątych Pedro Allmodowar pisywał felietony i opowiadania jako gwiazda porno w różnych pismach kobiecych, w wieku XXI możesz wejść na czat aby ujawnić kim nie jesteś, a mógłbyś być, by na internetowym Forum Romanum obwieścić siebie fantazyjnego, perwersyjnego, bez zahamowań uczuciowo- emocjonalnych. Dziś nie musisz ukrywać się przed tzw społeczeństwem by prowadzić życie na równoległej płaszczyźnie, wystarczy zalogować się na czacie.
Tytuł felietonu zainspirowany jednym z loginów. Ja pozwalając sobie na takie doznania i doświadczenia, tez do tych w pełni normalnych się, raczej nie zaliczam

sobota, 20 lutego 2010

MARZENIA I UROJENIA



Dziecko w pierwszej fazie rozwoju poznaje świat; patrzy, dotyka. Robi to zupełnie nieświadomie, z czystej, nie podszytej niczym ciekawości, bez żadnych praktycznych zastosowań poznania. Pochłaniają je kształty, kolory i walory. Nie szuka w tym pragmatyzmu bo nie wie czym pragmatyzm jest. Patrzy, dotyka, bierze do buzi. Czysta przyjemność poznania. Rozwój
małego człowieka to niejako skrócona ewolucja. Nasi przodkowie małpy i małpoludy siedząc na drzewach w celach czysto poznawczych dotykali liści i gałęzi po czym zeszli z drzewa (choć mam wrażenie, że co niektórzy jakby za wcześnie albo spadli wręcz, głową w dół ). I tak się dzieje aż prostota dziecięcego poznania zaczyna wiązać się w supły i komplikować. Dziecko staje przed szeregiem zabawek i przygląda się im, poznaje ich wartość i zastosowanie. Zaczyna się pojawiać coś nie przewidywalnego - inteligencja. Zwierzęta, ani ci, co za wcześnie zeszli z drzewa nie wyobrażają sobie, ze świat może wyglądać inaczej niż pachnie, ze może być czymś innym niż coś, co służy jedynie dla zaspokojenia podstawowych potrzeb. Wtedy rodzi się inteligencja, choć nie dojrzewa u wszystkich, czasem pozostaje w momencie fazy przedszkolnej. Gdybyśmy zawierzali instynktom zwierzęcym i nie szperali w złudzeniach i fantazjach wystarczyłoby nam kilka komórek nerwowych dżdżownicy by żyć. Nie musielibyśmy dźwigać łba tętniącego od migreny myślenia. Pesymizm, a co za nim idzie – fantazje są przywilejem człowieka myślącego, wypadkową inteligencji jak nadinterpretacja, marzenia, postrzeganie świata takim, jaki mógłby być, a nie jest. Pesymizm zmusza do myślenia, do głębszego patrzenia na świat i stwarzania sobie pretekstów i sposobności ku wprowadzaniu zmian.
Z inteligencji rodzą się marzenia, spłodzone z interpretacji, a czasem nadinterpretacji zdarzeń, postaci i rzeczy. Człowiek myślący zastanawia się nad tym, co wokół. Postrzegając owo „wokół” wyobraża sobie siebie w „wokół” istniejącym, zmienionym i siebie poza samym „wokół” i „wokół” bez siebie.
Jeden z moich znajomych poznał przypadkiem w owym własnym „wokół” kogoś, kto wysyłając pewne sygnały, podając określone mniej lub bardziej konkretnie gesty (czasem naprawdę bardziej) doznał oszołomienia fantazjami i marzeniami. Samo zainicjowanie procesu poznania, nie miało, jak myślę, u żadnej ze stron żadnego pragmatycznego, czy inteligentnego podtekstu. W miarę rozwoju owego procesu, oboje stanęli przed swoimi pólkami z zabawkami i w pewnym momencie zaczęło się komplikować i wiązać w supły. Sygnały wysyłane przez obie strony były jasne i czytelne, nie mogły same z siebie splątać się ani zawiązać w węzeł gordyjski.
Pesymizm jest przywilejem człowieka myślącego, czasem niestety przewyższa on sama inteligencje i rodzące się w niej marzenia. Czasem niestety marzenia omamiają inteligencje do tego stopnia, że staja się półrealne, stają się jakimiś urojeniami.
Ale z bolącą duszą żyję się w świecie marzeń, bo ktoś dostrzegł na połce z zabawkami coś, co go wystraszyło i zwyczajnie w strachu odszedł, bo sami nie umieliśmy zawalczyć, lub sami uciekliśmy. Kładziemy się wieczorem spać, zakrywamy swe półnagie ciało kołdrą, głowę wkładamy pod poduszkę, zamykamy oczy i śnimy na jawie. Mamy pełną świadomość, ze to marzenia, inaczej bylibyśmy schizofrenikami. Choć może czasem byłoby łatwiej.
W wieku szkolnym marzyłem o kilku rzeczach, nie definiowałem tych fantazji jako plany do realizacji na przyszłość. Część z nich ta najbardziej dziecięca się ziściła. A co teraz? Kiedyś usłyszałem takie życzenia : „...i spełnienia marzeń, byle nie wszystkich bo jak spełnia się wszystkie, a nie znajdziesz nowych to może być kiepsko”. Cóż, życzę sobie nowych marzeń.

poniedziałek, 15 lutego 2010

PRESELEKCJE

Po wczorajszym wieczorze, jaki zapewniła mi publiczna TVP1 odczuwam pewne zażenowanie stanem polskiej muzyki rozrywkowej, chociaż może nie tyle jej stanem, co bardziej bezmyślnością jej twórców. Nie mogę się, bowiem spodziewać wzniosłych, patetycznych hymnów, protestów, czy poezji w tak plebiscytowej imprezie, jaką jest konkurs piosenki Eurowizji. Zaprezentowano 10 utworów muzycznych, każdy z nich w różnym stylu, choć oczywiście przeważało coś na wskroś przypominające pop, acz klasycznym popem nie było. Mieszanki r'n'b, jazzu, rocka. Jakieś dwie panie wypacykowane, wyglądające jakby chciały przekazać coś ważnego, jakby reprezentowały swą twórczością niezwykły poziom i nieprzeciętny talent. Inna osobliwość po wielu latach i
dzieciństwie spędzonym za oceanem przekonywała wszystkich, że jest rodowitą Krakowianką i kocha ten kraj. Co do uczuć tradycyjnie pani Górniak też kochała wszystkich zgromadzonych na widowni w "Złotych Tarasach".

Zasadniczo jak to bywa ostatnimi laty z tym konkursem, wystąpiły gwiazdeczki nikomu nieznane lub gwiazdy ongiś znane, a nieco zapomniane.
Prowadzący, mimo, że z dość dużym doświadczeniem konferansjerki, nie zabłysnęli ani wyszukanym dowcipem ani forma prowadzenia. A szkoda.

Kiedyś konkurs ten miał o wiele większą renomę (podobnie jak festiwal w San Remo, choć nie wiem, czemu festiwal piosenki włoskiej był uparcie u nas emitowany przez całe lata osiemdziesiąte), nie tylko w krajach bloku wschodniego, dla społeczności których był on pokazaniem świata jakiego nie dostrzegali wokół siebie, ale dla większości lubiących tzw. muzykę popularną. Co prawda rzadko dostrzec można było tam coś ambitnego, bowiem ani Abba, ani ówczesna Cellline Dion za takie uznać się nie da.
W momencie, gdy jako już nie zależna telewizja publiczna TVP do konkursu przystąpiła, cieszył się on większą popularnością i był zdecydowanie bardziej ambicjonalny. Regulamin konkursu przewidywał wówczas udział 21 Państw, podczas gdy do Unii Nadawców Europejskich należało podajże 26. Państwa, które znalazły się na ostatnich sześciu miejscach konkursowych nie
brały udziału w kolejnym roku. Występy były oceniane podobną skala punktową, tzn. od 1 do 8, by potem uzyskać punktów 10 i 12, jednakże wykonawców nie ocenialy masy śląc smsy, ale jury. Jury składało się z 16 osób, z czego pierwsza połowa to ludzie związani ze światem muzyki (kompozytorzy, autorzy, wykonawcy, dziennikarze muzyczni), a pozostali to osoby niezajmujące się
zawodowo muzyką (babcia Kazia, pani Gienia z mężem i inni znajomi). Ocena miała wiec bardziej profesjonalne podstawy i bardziej obiektywne uzasadnienie niż w czasach obecnych, gdy głosują masy ( a wszystko dla zwiększenia zysków), choć upodobania i zależności narodowościowe były tak samo widoczne, jak są i dzisiaj.

Polskie preselekcje, mieszanką popu, rocka i Folka z udziałem solistek z P.Z.P.iT. Mazowsze, wygrał akurat mój faworyt. Był to chyba jedyny w miarę ambitny utwór, choć również małofestiwalowy. Miłe zaskoczenie wygrana, zwłaszcza, że polowa naszej populacji kocha Dodę, a druga Feel'a.

niedziela, 14 lutego 2010

ZIMA










Nie powiem aby zamieszczone zdjęcia były najwyzszej jakości bo robione telefonem i przez szybę pociągu relacji Oświęcim - Kraków. Podróż powrotna na trasie liczącej 65 km trwała niemal 120 minut. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zaszedłbym szybciej pieszo. W każdym bądź razie moim czasoumilaczem stała sie lektura Gretkowskiej. Znałazłem bardzo madrą chinską sentecje: " zmartwienia są niczym ptaki, zawsze będą latały nam nad głową, czasem nawet jej dosiadały. To normalne, ale nie wolno im pozwolić by uwiły na niej gniazdo".



I jeszcze jeden absurd. Na dworcu głównym w Krakowie schodząc ruchomymi schodami do podziemnego tunelu skąd jeździ tzw szybki miejski tramwaj widnieje ostrzegawcza, podświetlana na czerwono tabliczka z napisem: "nie wchodzić".

sobota, 13 lutego 2010

Walentynki w Auschwitz

Posyłanie kwiatów, różowo-czerwone kokardy, bukiety, bukieciki, liściki, pompowane baloniki w kształcie serca wiszące u sufitów supermarketów, blaszane zegarki, koguciki na druciku. Wiejski odpust w środku zimy, tylko serpentyn i kapiszonów brak. Różowatość na każdym kroku, kicz.
Dzień świętego Walentego jako święto zakochanych? Środek zimy, a jakiś gatunek ptaków na wyspach brytyjskich przeżywa okres godów; histeria miłosna w celu prokreacji, bez jakiejkolwiek świadomości. Biologiczne potrzeby zwierząt przeniesione na płaszczyznę ludzkich emocji. Skądś się wzięło w anglosaskiej kulturze. Kiedyś musiało mieć jakieś głębsze podstawy, jakieś źródło. Do nas przeniknęło w formie wyłącznie skomercjalizowanej, w formie wszem sprzedawanej różowatości. W formie płatków orchidei, czy róży przypinanej do zimowego futra. Ekstatacja publiczna uczuć i emocji w środku zimy, nie tyle niesmaczna, ile mająca się nijak do pory roku. Bojkotuję to święto, bojkotowałem zawsze. Kiedyś z ex „byłą polową” uczciłem je seansem w kinie, filmem „Jeździec bez głowy”; horror w sam raz na bojkot. Kolejny powód by więcej sprzedać, zarobić. Posyłanie kartek, liścików już dla zasady, a nie z potrzeby.
Czemu nie świętujemy Sobótki? 23 czerwca, ciepło w dzień, ciepło w nocy, szukanie kwiata paproci, która nigdy nie zakwitnie, szukanie miłości, ekstatacji uczuć wylewności, tęsknoty, własnych wyobrażeń, których uosobienie będzie niezakwitnięty kwiat paproci. Jakaś wiejska dziewka w lesie oddająca się kochankowi, zrywająca bawełnę z siebie, odsłaniająca piersi w blasku miesiąca. Pochodnie, ogniska, mgła, lato, namiętność i erotyzm w starym stylu.
Zmuszani jesteśmy obchodzić walentynki. Dziurawimy wielkie dynie na nie nasze halloween, gdy zawsze wtedy ogarniał nas smutek i moc refleksji. W październiku pijemy zielone piwo w kolorze płynu do naczyń by uczcić święto narodowe Irlandczyków. Patronem mojego kraju jest Święty Wojciech i Stanisław. Dzień ich świeta przypada kolejno na 23 kwiecień i 15 maj, ale wtedy nikt w pubach nie proponuje pitnego polskiego miodu, trójniaka, dwójniaka. Cóż, amerykanizacja mentalności.
Mój „Protest Dance”. Dziś ostatki połączone z walentynkami, które spędzam w Oświęcimiu, blisko Auschwitz. Dla przekory. Nawet jechałem tu stojąc w busie, podróż na stojąco, tak dla symbolu, dla własnego protestu.
Wszystkiego dobrego wszystkim zakochanym, może kiedyś zmienię zdanie, może kiedyś nie zważając na komercję poczuje ten dzień inaczej.
Życzę wielu róż, ale posłanych szczerze i bez opamiętania i niekoniecznie w dzień św. Walentego bowiem można posłać je zawsze.

piątek, 12 lutego 2010

TATARAK



Po ostatnim kinowym seansie musiałem jakby artystycznie odreagować. dla zaspokojenie wlasnych intelektualno-duchowych potrzeb po raz kolejny obejrzałem "Tatarak" Andrzeja Wajdy: choć chyba Andrzeja Wajdy i Krystyny Jandy. Wiosną zamierzałem obejrzeć ów obraz w kinie, ale była tylko jedna osoba, z jaką chciałem go zobaczyc, osoba owa w nieuzasadniony dla mnie sposób zniknela z mojego zycia. Obiecałem sobie wówczas, że nie pójde do kina na ten film z nikim, w obietnicy dotrwałem. Zobaczyłem go dopiero na dvd.

Za pierwszym razem film mnie przejal, choć mysle teraz, że nie do konca go zrozumiałem. W chwili ciszy i spokoju obejrzałem go jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze. Przejął o wiele bardziej. Zmusił do myślenia. Widziałem już wcześniej filmy ambitne, kino polskie i francuskie, duńskie i czeskie, widziałem filny dokumentalne, paradokumenty i dokumenty fabularyzowane, ale to jest film o filmie, film w filmie. Jakby ustawić scenę pośrodku teatru i odsłonić aktorom kulisy, jakby widzieć dlaczego "tak" i dlaczego "to" grają, dlaczego tak czują i przesiąkaja emocją własnych bohaterów. Widziałem ekranizacje prozy Iwaszkiewicza, ale to co widze w tym obrazie jest zgoła odmienne.

Opowiadanie Iwaszkiewicza traktuje o doktorowej z malego miasteczka, która zyje przeszłością, wspomnieniami, ktora we własnej nieświadomości zblizajacej sie śmierci zachłystuje sie młodością, zyciem, energia, witalnością, a moze wręcz miłoscia. Obiektem tegoz zachłystniecia jest dwadzieścia lat od niej młodszy męzczyzna. męzczyzna bez wyksztalcenia, czytający tylko te książki, w których jest malo opisów bo jak twierdzi: wszystko mozna powiedzieć w rozmowie, nie trzeba opisywać. Ale ów męzczyzna sprawia, że główna bohaterka, będąca blisko śmierci przyponina sobie czym jest młodość, energia, a nawet fascynacja fizyczna. On sie jej boi, ucieka, ona go goni. może dletego, że nigdy dwoje nie kocha tak samo w tym samym czasie, zawsze ktoś kogos goni. I w pewnym momencie doktorowa Marta ucieka z filmu, staję na moście jako aktorka, schodzi z tej centralnie ustawionej sceny i mówi o sobie, by kontynuować to czym zaczęła cały obraz. Wraca do pustego, ciemnego, prawie nieumeblowanego pokoju i mówi o wlasne tragedii. Mówi w sposób tak przejmujacy i szczery, że sam staję w jej sytuacji, przejmujeę jej smutek i żal. Aktorka o śmierci i milosci, bohaterka z własną smiercią wobec milości i miloscią wobec niespodziewanej smierci, śmierci tak energicznej jak energiczny był jej podmiot.

Po premierze mówiono i pisano wiele róznych rzeczy: a to, że zbyt osobiste, ze inne, że wstrżąsające, tragizowane, zbyt egzaltowane, za szczera, potrzebne lub zbyteczne. ten film to hołd jaki mozna było oddac własnemu mężowi. Podobno zbyt mało Iwaszkiewicza w Iwaszkiewiczu. Być może, przecież wpleciono tam 19 stron "Ostatnich zapisków" Jandy. Jej samej nie umiem i nie chcę oceniać obiektywnie, nie chce z nikim polemizować na temat słuszności upublicznienia uczuć. Zbyt bardzo cenie tego człowieka, za upór, energię, cztery godziny snu na dobę, emocje, wizje i umiejętność postrzegania rzeczy zwykłych jako wielkie i tych wielkich bez epatowania ich wielkością. Wiem jedno. Najwidoczniej można kochać tak, że przez zdominowanie przez uczucie do drugiej osoby ma się wrażenie, że nie da się oddychać, a w sytuacji odejścia tej osoby odczuwa się prawdziwy ból fizyczny. Tak to widze, choc ani jedno ani drugie mnie nie doswiadczylo.

"Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poniżej piersi, gdzie przebiegały najpiękniejsze mięśnie gorsu, a potem nagłym poruszeniem zaczęła całować piersi, przeponę, brzuch, pępek i w gwałtowności pocałunków, którymi obsypywała zmarłego, schodziła coraz niżej. Całe to zimne i kształtne jak rzeźba ciało pachniało tatarakiem. Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami rąbek żółtych slipów, do nozdrzy jej doleciał zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek i woń błota ??? aromat śmierci, która miała się stać niebawem również jej udziałem." Jarosław Iwaszkiewicz "Tatarak"



Film o przemijaniu, tęsknocie, utracie mlodosci, ktora czasami jest pretensjonalna. ostatnimi czasy otaczam sie osobami, których srednia wieku kształtuje sie miedzy 22-24 lata. czyżbym podświadomie odczuwal lęk przed przemijaniem? czyzbym chciał na nowo doznać mlodzińczej naiwności? Nie jestem jeszcze w takim wieku żebym nie przyznawał sie, że w nim jestem.

czwartek, 11 lutego 2010

Świt

"Rok 2019. Wszystko zaczęło się od jednego nietoperza. Epidemia ogarnęła świat... Obecnie brakuje krwi. Populacja ludzka liczy zaledwie 5%." Początek zapowiadanego od jakiegoś czasu "Świtu", filmu przedstawianego jako połączenie "Matrixa" i "Zmierzchu", podobieństw do obu doszukałem się niewielu.
Świat opanowany przez wampiry, które przejęły całkowitą nad nim władzę i borykają się z niedoborem ludzkiej krwi, więc i głodem. Wypadkową tej sytuacji powstaje kolejne zagrożenie; gatunek społeczny czwartej kategorii - głodomory, istoty wrogie dla każdego, zmutowane wampiry. Ich mutacje są wynikiem kanibalizmu wśród wampirów. Mamy, więc klasę wampirzą- naczelną i czwartą klasę społeczną jaka są głodomory nieco wampirzokształtne, na wskroś przypominające bezwłose, nagie nietoperze pozbawione części genitalnych.

Świat po epidemii odwrócony o 180 stopni. Pożary lasów spowodowane ginącymi zwierzętami - wampirami, które nieświadome swej istoty wychodzą na słońce poddają się samozapłonowi, korki na ulicach w nocy, miasta wyludnione w dzień; miejski pustostan, cos jak sylwestrowa noc i bezludny noworoczny ranek.

Główny "On" - wampir na powrót staje się człowiekiem, główna "Ona" człowiek od zawsze i do końca, szukają złotego środka na ocalenie świata od złowrogich bestii, na przywrócenie człowieczeństwa. Ot, i cała fabuła. O dziwo jak na kino amerykańskie tej klasy pozbawione jest jakichkolwiek wątków miłosno-erotycznych, brak jakiejkolwiek golizny, to i dobrze. Podobieństwo do "Zmierzchu" niemal żadne, brak smaku zakazanego romansu, nie taka fabuła, nie ten gatunek, jedynie obecność wampira. Podobieństwo do "Matrixa"? Bardzo skromne, w zasadzie żadne poza podłączonymi do pomp tłoczących sztucznie podtrzymywanych przy życiu ludzi, nawet koloryt niebieskawo- siny, a nie oliwkowo- zielony.

Technicznie film ciekawy. Efekty specjalne jak na wampirzy film są dość przyzwoite, zastosowane z wyczuciem, choć tylko do pewnego momentu, końcówka filmu (jatka miedzy wampirami) psuje wcześniejsze wrażenia.
Scenografia wyśmienita, plastyczna, bardzo architektoniczna. Błękity, biele i szarości świata istot niepewnych, siności i niekształtności czwartego gatunku oraz cieple żółcienie i czerwienie łamane brązami ukradkiem ujawniającego się realizmu ludzi. Wszystko niepoprawnie proste, acz urzekające.

Największym walorem jest zapierająca dech muzyka: gongi, werble, tamtamy brzmiące w scenach akcji mieszane smyczkami, z rzadka dołączonym chórem, gdzie unoszone wysoko soprany wojują z opadającymi basami. Muzyka od początku do samego końca. A koniec? Niestety zbyt infantylny. Ostatnia scena: wymalowany w białe wzory, czarny, najprawdopodobniej, mustang
odjeżdża w stronę zachodzącego słońca, niczym cowboy w kierunku prerii nawesternach sprzed czterdziestu lat.

Jednak wszystko, co wampirach to lepsze jest o "Zmierzchu" niż o "Świcie".

PS.

Wobec wszystkiego niebawem wchodzi na ekrany kin remake "Koszmaru z ulicy wiązów". Pójdę, zobaczę.

wtorek, 9 lutego 2010

प्र्ज़ेद्व्च्ज़ेसने OSTATKI

Przebywając na wysokości powyżej 1500 metrów nad poziomem morza nie jednokrotnie odczuwa się pewien, a może nawet pełen dyskomfort. Ciągłe palpitacje serca, duszności, brak tchu. Chociaż wówczas czuć powiew zimnego górskiego powietrza, co mimo wszystko w jakiś sposób uspokaja, mimo latającego wszem i wobec robactwa wysokogórskiego. Podobne odczucia psychofizyczne powstają w wyniku bujnie spędzonego weekendu, jednakże wtedy są syndromem poweekendowym, a nie dolegliwościami łysogórskimi ( z drugiej strony w chwili obecnej mówi do mnie nawiedzona starsza Pani, nie wiem już, co gorsze, ona i jej wywody o czarownicach i wróżkach, czy oba syndromy razem wzięte i nie wiem, co lepsze).

Wracając do dolegliwości i urazów doznanych podczas weekendu. Muszę przyznać, że gdy się jest młodszym i ma się dwadzieścia lat, można imprezować do czwartej rano, przespać się trzy godziny i można było funkcjonować jak nowonarodzony. Gdy w metryce na początku staje trójka, zaczyna się bardziej odczuwać zmęczenie organizmu (starsza Pani -autentyczna artystka krakowska, dalej opowiada jak dzwoni do wróżek, które ją oszukują przez połączenia audiotele, więcej o niej wiedzą niż ona o własnym życiu się dowiedziała...cóż, jakby jeszcze nie było czuć tego zapachu, który nie przypomina artystycznego). W wieku trzydziestu lat po kilkudniowej imprezie człowiek czuje się spuchnięty i gruby, czuje się staro- grubo i nawet staro- staro jak własna ciotka. Zbyt częste otwieranie okna, które ma pomóc nozdrzom i całości układu oddechowego, przezwycięzyć ból fizyczny przeradzający sie w boleści emocjonalne, może przypadkiem spowodować niechcianą infekcję. Słabości, duszności, bóle, globusy (choć zbyt górnolotnie nazwane), zawroty, niestabilność błędnika jak u pająka, który gubi się we własnej pajęczynie w poszukiwaniu ofiary, acz kończynami ledwo trafia w nici swej sieci. Jednym słowem żałość. Krótkotrwała lekkość bytu przeobrażona w niechęć do niego (starsza artystka po dość długim, wręcz teatralnym monologu wyszła, zabierając ze sobą woń, choć myślę, że i ona przeżyła dośc bujny weekend, a wręcz przezywa go nadal, sądząc po treści wypowiadanych przez nią słów z których partuje chyba nie tylko alkohol).

To ot tak, a'propos wszystkich uczestników przedwczesnych ostatków.

niedziela, 7 lutego 2010

wieczór

Michal Lorenc, "Bandyta", jakaś kobieta spiew, zawodzi wschodnioindyjskim głosem. Nie rozumiem. rozumieć nie trzeba, wystarczy słuchać. Sluchać i czuć. Ktoś szarpie struny wiolanczeli, inny szarga, wręcz szmaci smyczkiem skrzypce. Nauka perspektywy. ktoś idzie torami, tory się zwężają, drzewa przy torach maleją, kurczą się, ścieśniają, są coraz blizej. Gslezie prawie włażą na siebie ale jednak się nie dotykają. a ktoś idzie torami. oddala się. ona w czerwonej sukni tańczy, kręci sie się wokół siebie, tupie, przytupuje obcasami. Unosi wysoko głowę, pogardliwie patrzy, spoglada. Mruży oczy, tupie, kręci sie, wiruje. Szybciej i szybciej. Prędzej i prędzej, wciąż nabiera tempa. Ręce raz w góre, ra w dół. zesztywnienie łokci i gietkość kolan. Podeszwy odpadają, koturny tupią. Czerna chusta oplata ramiona, spowija szyję, Dusi, udusza,m zatrważa, przestrasza. ona upada, klęka. Pochyla głowę, pokłada na udach. Powstaje i tanczy.

On płacze, roztanczony Greg placze. To nie on, to wódka. Niektórym alkohol wyparowuje, jemu wypływa łzami. Klęczy, je zupę rybną, w domu smierdzi morzem i glonami. Jak nad Bałtykiem po sztormie, gdy brunatnozielone, trawiaste isnienia wyrzycaja się na szary piach. Miłość czasem stwarza piekło, a miała tworzyć niebo. Chwila uniesień, trzy chwile przykrości. zarzucane czyny, czyny, które nie miuały miejsca, czasu, zdarzenia. W radio leci swing, ja puszczam jazz, kakofonia w stylu retro. Zbawienny urlop na żądanie. "zachodźże sloneczko, skoro masz zachodzić, bo nas nogi bolu po tem polu chodzić...nogi bolu chodzić, ręce bolu robic, zachodźże słoneczko skoro masz zachodzić." (polska piosenka ludowa, muz. i sł. tradycyjne). Czasem ktoś nie rozumie zachodzącego słońca, czasem ktos patrzy i czeka żeby nie zawszło, choć przed zachodem, w samo poludnie nie robił nic...też patrzył, tylko patrzył. Kiedy masz 20 lat, nie zwrasz uwagi na wiek, potem patrzysz i jest wielu młodszych od ciebie, musisz zważać, być ostrożnym, patrzeć na zachód, czekać mroku. Jak miałem 25 lat mówiłem, że jestem w ćwierć wieku, a teraz? Podobno 30 lat to piękny wiek, jeszcze mlody i już mądry doświadczeniem. Na tyle mlody żeby szukać i znaleźć, odkopac i na tyle żeby nie iść z kimś w kieunku cmentarza.

Zasadniczo kakofonia w stylu retro wbija się w uszy, ona w czerwonej sukni tańczy, tupie mi w głowie, tupie za bardzo. Roztanczony Greg tańczy przy dźwiękach Mazowsza, gdzie spiewają o słoneczkach, polach i Warszawie.

piątek, 5 lutego 2010

ZAJĘTOŚĆ

„Mężczyzna znajduje sobie kochankę żeby zostać przy żonie, podczas gdy kobieta znajduje sobie kochanka żeby odejść od męża. Taką teorię mi zaprezentowałeś, ale ona mnie nie dotyczy…” (Eric Emmanuel Schmith „Małe zbrodnie małżeńskie”). Moja ulubiona sztuka, zwłaszcza jej adaptacja w teatrze telewizji (za takie adaptacje jestem skłonny płacić abonament). Mnie ta teoria nie dotyczy, bo i nie dotyczy. (akt seksualny pokazany w sposób dość artystyczny, bez żadnych wzniosłych emocji ale pokazany pięknie. Ot taka dygresja, pisząc patrzę w telewizor, a na TV4 pokazują coś z erotyki).
Co do szukania kochanki żeby zostać lub żeby odejść (prędzej żeby odejść bo mnie ta teoria nie dotyczy), jak może wyglądać półtora miesiąca życia zajętego mężczyzny????hmm…
ETAP I – poznanie
Sytuacja przy barze, jakieś spojrzenia, zerknięcia, wodzenie wzrokiem. Zamówienie drinka. Ona prowokowała spojrzeniem, on nie wytrzymuje i wkracza. Zamawia drinka, wódke, sok czy cokolwiek innego. Ona wychodzi, on podaje jej numer, prosi o jej nr telefonu ale nie otrzymuje. On czeka na kontakt, który otrzymuje szybciej niż się spodziewał. Dostaje smsa nad ranem, po treści i sposobie stawiania liter wnioskuje, że sms jest wysłany pod wpływem … Jest ostrożny. Czeka na otrzeźwienie. Potem kolejny tydzień flirtuje, umawia się na papierosa, w końcu na kawę, piwo, wino, czy cokolwiek innego.
ETAP II – kawa i rozpoznanie
Piją kawę, czy wino. Ona mówi, mówi i mówi. Jemu jest głupio bo słucha, ale głowę zadręcza mu coś innego. Coś takiego, że wie musi powiedzieć o całej sytuacji, ale ona mówi i pyta: „ czemu się nie odzywasz?”. On czeka, myśli, dywaguje, polemizuje miedzy własną chucią a normalnością. Chce powiedzieć, że nie jest wolny, ale z drugiej strony nie mówi bo się boi (faceci t tchórze, ja z pewnością też, jak widzą pewność od razu chcą z niej uciekać). On postanawia być uczciwy, mówi o własnej zajętośći, nie wdaje się w szczegóły bo i po co. Mówi i czeka…czeka, aż ona pójdzie niby do baru z którego nie wraca. On czeka, ona wraca. Jest zła, ale po chwili caluje i narzeka, że źle trafiła, ale całuje dalej.
ETAP III – spotkania
Ona ma mu za złe, że on jest zajety. On jej tłumaczy, że chce być uczciwy. Umawiają się, piją wino, piszą do siebie, wymieniają własne myśli, emocje, chcieliby wymienić uczucia ale się boją. W końcu po jakimś winie ślą do siebie uczucia. Ona całuje, trzyma za rękę, przedstawia go w sposób bliski, umawia się na kolację a potem znika…
ETAP IV – emanacja uczuć
Ranek po pierwszej kolacji, ona kocha, tak mówi, on wierzy, tuli jak dziecko. Ona całuje, tuli się, głaszcze po głowie. Pije wino i uzywa wielkich słów, słow na które jego w tak szybkim tempie nie byłoby stać. Po drugiej kolacji mówił to samo, czuł odwzajemnienie emanacji uczuć , emocji, pożądania. Leżąc na niej lub obok niej czuł jakby było jej za mało, jakby wszedł w nią cały, watrobą, jelitem, czy sercem byłoby go za mało że czuć to czego pragnie. Dla niego było mało. Trzymając za pierś chciał być jej mózgiem, sercem, trzewiem. To była ostania kolacja ze śniadaniem. Nie było koca zero śniadania u Tiffaniego,, on na ten koc w altance czekałby do lata by pod nogami koc rozpłaszczyć.
Ona całowała i potem uciekała, uciekała by znów przybiec z uwydatnionymi usty i całować
EATAPV - tesknota
Bez żadnego powodu oszczędziła kontakt, pisała coraz mniej. Zarzuciła mu, że zawrócił jej w głowie, miała pretensje, zaczeła mniej pisać lub nie odpisywać, on trzymał telefon w ręce i czekał, kilka tygodni. Próbował zaczepiać choć robił to nieudolnie. Chciała z nim rozmawiac… nie porozmawiała, ale gdyby to zrobiła… Ponoć dlugo o nim mówiła, a o chciał tej estatacji uczuć i emocji
Tak na przekór jakby jakaś znalazła zajetego to: przed ucieczka porozmawiaj

zapominam

...tramwaj, samochód...nie, znów pieszo, co rano, jak, co dzień, dla
zdrowia, energii, może dla sportu, ale najbardziej dla uspokojenia.
Zapominam, już nie pisze, nie pamiętam żeby pisać...czasem z lenistwa lub
niechciejstwa. Zapominam o kuzynach, o solidnych podwalinach, o tych, którzy
jedzą szpinak. Nie pamiętam, co mam zrobić, gdzie dotrzeć, co przeczytać.
Gaz...? Prąd...? Zapłacone. Karta. Karta kredytowa jeszcze
nie...zapomniałem, cholera, internet nie chodzi, nie zrobię przelewu. Na
ulicy małe dziecko, jakieś takie pięcioletnie, same. "czemu jesteś same?
Rodzice się nie martwią?", "Nie". Aha, ja bym się pewnie martwił. Mróz,
znowu ten cholerny mróz, kradzione rok temu krokusy przemarzną na balkonie,
chociaż zakryte skrzętnie i świerkowymi gałęziami i jakąś wywleczoną z
piwnicy starą pierzyną. "Co podać?", "słucham? " "no pytam się co podać,
przecież po cos pan stoi, nie?" "a tak, tigera." Wychodzę. Wypijam. Wolny
weekend. Mam nadzieję, że bez syndromu się obejdzie. Jakaś wódka, jakiś
klub, albo nie, będę rysował i myślał. O myśleniu nie zapominam, a szkoda.
Ktoś przez telefon mówi: "kocham Cię, pa pa pa pa" Jezu, jak to łatwo
ludziom przychodzi, nie, że kochanie, tylko mówienie. To takie poczucie
bezpieczeństwa po obu stronach słuchawki. Znam paru takich, co na mówieniu
się zaczyna i na mówieniu kończy. Ładnie brzmi, jest takie ekstatyczne, a co
mi po nim jak to mówienie. Zadzwonić, nie, nie zadzwonię, nie dzwonie od 4
tygodni, a myślę, ale zadzwonić mogę zapomnieć. Pójdę gdzieś celowo żeby
przypadkiem się natknąć. W parku zima i znowu ten mróz. Jedno w głowie mróz
podgrzewa. Boże, wyskoczył mi pryszcz, czytałem, że z uwagi na zmiany
cywilizacyjne trądzik młodzieńczy dotyka coraz więcej osób między 30, a 40
rokiem życia.

A o jednym wciąż pamiętam, to zaprząta mi głowę, czasem nie wiem czy
chciałbym nie pamiętać, czy lepiej jednak nie zapomnieć. Myślę, że za długo
to niezdrowo i nagle ktoś mnie pyta: "lepiej krótko, a intensywnie?". "Nie
wiem, nie pamiętam". Całkiem dobrze gotował, dobrze wychodziła mu woda na
kawę, tak myślę bo kawy nie zdążyłem już wypić.