czwartek, 11 lutego 2010

Świt

"Rok 2019. Wszystko zaczęło się od jednego nietoperza. Epidemia ogarnęła świat... Obecnie brakuje krwi. Populacja ludzka liczy zaledwie 5%." Początek zapowiadanego od jakiegoś czasu "Świtu", filmu przedstawianego jako połączenie "Matrixa" i "Zmierzchu", podobieństw do obu doszukałem się niewielu.
Świat opanowany przez wampiry, które przejęły całkowitą nad nim władzę i borykają się z niedoborem ludzkiej krwi, więc i głodem. Wypadkową tej sytuacji powstaje kolejne zagrożenie; gatunek społeczny czwartej kategorii - głodomory, istoty wrogie dla każdego, zmutowane wampiry. Ich mutacje są wynikiem kanibalizmu wśród wampirów. Mamy, więc klasę wampirzą- naczelną i czwartą klasę społeczną jaka są głodomory nieco wampirzokształtne, na wskroś przypominające bezwłose, nagie nietoperze pozbawione części genitalnych.

Świat po epidemii odwrócony o 180 stopni. Pożary lasów spowodowane ginącymi zwierzętami - wampirami, które nieświadome swej istoty wychodzą na słońce poddają się samozapłonowi, korki na ulicach w nocy, miasta wyludnione w dzień; miejski pustostan, cos jak sylwestrowa noc i bezludny noworoczny ranek.

Główny "On" - wampir na powrót staje się człowiekiem, główna "Ona" człowiek od zawsze i do końca, szukają złotego środka na ocalenie świata od złowrogich bestii, na przywrócenie człowieczeństwa. Ot, i cała fabuła. O dziwo jak na kino amerykańskie tej klasy pozbawione jest jakichkolwiek wątków miłosno-erotycznych, brak jakiejkolwiek golizny, to i dobrze. Podobieństwo do "Zmierzchu" niemal żadne, brak smaku zakazanego romansu, nie taka fabuła, nie ten gatunek, jedynie obecność wampira. Podobieństwo do "Matrixa"? Bardzo skromne, w zasadzie żadne poza podłączonymi do pomp tłoczących sztucznie podtrzymywanych przy życiu ludzi, nawet koloryt niebieskawo- siny, a nie oliwkowo- zielony.

Technicznie film ciekawy. Efekty specjalne jak na wampirzy film są dość przyzwoite, zastosowane z wyczuciem, choć tylko do pewnego momentu, końcówka filmu (jatka miedzy wampirami) psuje wcześniejsze wrażenia.
Scenografia wyśmienita, plastyczna, bardzo architektoniczna. Błękity, biele i szarości świata istot niepewnych, siności i niekształtności czwartego gatunku oraz cieple żółcienie i czerwienie łamane brązami ukradkiem ujawniającego się realizmu ludzi. Wszystko niepoprawnie proste, acz urzekające.

Największym walorem jest zapierająca dech muzyka: gongi, werble, tamtamy brzmiące w scenach akcji mieszane smyczkami, z rzadka dołączonym chórem, gdzie unoszone wysoko soprany wojują z opadającymi basami. Muzyka od początku do samego końca. A koniec? Niestety zbyt infantylny. Ostatnia scena: wymalowany w białe wzory, czarny, najprawdopodobniej, mustang
odjeżdża w stronę zachodzącego słońca, niczym cowboy w kierunku prerii nawesternach sprzed czterdziestu lat.

Jednak wszystko, co wampirach to lepsze jest o "Zmierzchu" niż o "Świcie".

PS.

Wobec wszystkiego niebawem wchodzi na ekrany kin remake "Koszmaru z ulicy wiązów". Pójdę, zobaczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz