środa, 17 sierpnia 2011

TELEWIZJA WAKACYJNA

Ostatnio mam wrażenie, że proces starzenia się mojej osoby, lub proces starzenia moich szarych komórek przyjął zbyt szybką prędkość, co przejawie się nie tylko w większej częstotliwości robienia błędów ortograficznych ( nowa wersja word'a nie podkreśla blenduff ), ale przede wszystkim braku zrozumienia do mediów; większego dla publicznych niż dla komercyjnych, oraz niezrozumiałego sposobu ich współpracy z prodecentami dóbr konsumpcyjnych. Zrozumiełym jest, że dobra konsupcyjne, zarówne te mniej jak i bardziej wartościowe muszą istnieć być komunikowane, ale sposób komunikacji jest coraz częściej dość specyficzny, a w samej telewizji publicznej próbuję doszukać się tej misji jaką to ma z racji ustawy nieść społeczeństwu.
Nie tylko w czasie sezonu ogórkowego jakim są wakację owej misji dostrzeć nie mogę ale również w czasie roku szkolnego. Poczawszy od schyłku miesiąca maja, czyli tak mniej więcej od zakończenia matur emitowane są w telewizji same powtórki. Powtórki za powtórkami, powtórki powtórek. Ten sam serial jest emitowany kilka razy w tydodniu. Pewnego lata saga rodziny Mostowiaków była emitowana popołudniami jako powtórka poprzedniego sezonu oraz, oraz z samego rana przed tak zwaną telewizją śniadaniową ale od pirwszego odcinka, kuriozum. Jeśli jestem w stanie zrozumieć podobną sytuacje w stacjach prywatnych to w telewizji państwowej jest ona co najmniej niesmaczna. Na stację komercyjne nikt nie nałożył obowiązku krzewienia kultury, niesienia misji ideologicznej społeczeństwu, a TVP tak. Chodź od kilku lat skutek tego jest dość marny. Nawet audycje emitowane poza wakacjami tez w tym sensie pozostawiają wiele do życzenia, a na powtórki letnie można, rzecz jasna liczyć. Choć muszę przeprosić panią dyrektor programu pierwszego: Iwonę Schymalla. Nadal emituję się w niedzielne samopołudnie program " Międzu niebem, a ziemią", którego de facto jest główną prowadzącą niosącą misję przynajmniej religijną bo każdej innej zapomniała. A może tak by dać powtórki dobrego dokumetu, publicystyki, czy wreszcie teatru TV. Tego niestety leniwa, wakacyjna ramówka nie przewidziała. A jakby mało było przykładów z telewizyjnej dwójki znikneło "Kocham kino", tzn. niby jest ale w wersji tak powtórkowej, że emitowane w czasie wakacji kino otzrymuje od regularnych krytyków conajwyżej dwie gwiazdki. A sama Grażyna Torbicka prosi o płacenia abonamentu. Ja ze swojej strony uczciwie, wszystkim uczciwym abonament płacącym dałbym odpust zupełny; wakacje bez abonamentu. Jaka wizja taka płaca.
Co do samych powtórek to ostatnio w modzie jest tworzenie seriali obyczajowych, w których główni bohaterowie w pewnym momencie życia- biorąc pod uwagę ich metrykę, w wieku lat około 40. rzucają wszystko, dotychczasowe życie, prace w korporacjach, zostawiają partnerów lub też są wyrzucani z tych korpocji i przez tych partnerów i nagle dostają olśnienia. Olśnienie polega na opuszczeniu metropolii ( to tak żeby nowocześnie brzmiało polskich miastach tuż przed Euro 2012), założeniu nowego życia i pełnym szczęściu czerpanym z mycia garów, zbieraniu ziół, zakładaniu pensjonatów, gotowaniu i dojeniu krów. Biorąc to pod uwagę całkowicie przestaję się bać procesu starzenia moich szarych komórek, mało tego ja już nie mogę doczekać się czterdziestki. Wyjadę w Bieszczady, tak właśnie w Bieszczady, założe gospodarstwo agroturystyczne z restauracją zbudowaną z bali, będę podawał pieczonego królika, którego sam wychoduję od poczęcia az po mord, zalożę stadninę koni i będę szczęsliwy jeżdząc bryczką do lasu na grzyby. Ja już odczuwam pełną euforię. A że brakuje mi kilku lat do czterdziestki to powiniem, zgodnie z koncepcją tych opowieści, zakupić jeszcze coś wartościowego żeby móc to sprzedać celem zdobycia funduszy na nowe życie. Może właśnie na tym polega ta misja telewizji.
W tak zwanym międzyczasie, między tymi powtórkami i z niezwykłą częstotliwością zalewają nas bloki reklamowe (mam wrażenie, że jest ich wiecej niż zwykle, a ich glupota jet coraz większa). Przez cały dzień wylewane są na nas płyny fizjologiczne. I tak: młoda dziewczyna chwali się na pierwszej randce, że nie już problemu z zapachem moczu bo ma nowe wkładki, inna kręci tylkiem mówiąc o niewidocznej miesiące, no co w średnim wieku mężczyzna pokazuje swoją prostatę mówiąc ciągłe psi psi, lub lecząc ją razem z akumulatorem auta, też będącego w srednim wieku srodkami podobnie brzmiącymi. Żeby nie było tak seksistowko to w pewnym momencie animowane półdupki chodzą nagie po parku, choć nie do końca nagie bo w beretach w miejscu gdzie powinien być tółw i mają bardzo smutne miny bo nie mogą usiąść.. cóż hemoroidy może mieć zasadniczo każdy, no ale same dupcie śa tak urocze, ze tylko je nasmarować.
Wieczorami poziom się zwiększa, wtedy do gry wchodzą gwiazdy. Lekarz z Leśnej Góry, któremu zarzuca się tylko jedną rolę i to w filmie reklamowym proponuję kredyt hipoteczny, ale konkurencja sie wzmaga bo inny lekarz z Leśnej Góry ( a większość wolałaby żeby to on leczył niż demoniczny dr Hause), który jest jednocześnie ojcem Mateuszem proponuje pożyczkę w jedym banku z polskimi aktywami... oj autorytet większy. Mając już którąkolwiek pozyczkę idziemy kupić szczoteczkę do zębów rekomendowaną przez bohatera polsatowskiego serialu słowami, że będę się czuł jak po "wizycie u dentysty", bać się czy czuć ulgę... każdy sobie odpowie. W każdym bądź razie na noc posmaruję się kremem z opiłkami złota bo jak to przyniosło sukces divie polskiego teatru bo i mnie taki zapewni z pewnością. A w między czasie jeden z operatorów telekomunikacyjnych popuszcza jeszcze pare baniek mydlanych w niewiadomym celu.
No i tak sobie myślę, że zanim kupie i sprzedam i zanim wyjadę w te Bieszczady do koni, " do tych pól malowanych zbożem rozmaitem", zostanę bibelotem biurkowym mówiącym teatralnie i udającym potrzeby stałego klienta, a jak mnie telewizja wkurzy będę rzucał spinaczami, jakos tak to było.
ps
reklama produktu: włosy, skóra i ... Kości ("Kości" Polsat, niedziela, godz.: 22.00... powtórka).

środa, 30 marca 2011

KONTAKTY

„Postanowiłam cały dzień robić porządek w szafie,
porządek w szafie daje poczucie bezpieczeństwa.
Równo poukładane stosy bielizny. To jest to.
Wyjęłam letnie rzeczy, przewietrzyłam, trochę przy tym wypiłam.
Wyjęłam zimowe, przewietrzyłam, też trochę wypiłam.
To jest to!
Równo poukładane stosy bielizny, to jest to...”
Spektakl: „Kobieta zawiedziona”, autor: Simone de Beauvoir, tłum. W. Młynarski, wyk.: K. Janda

Droga Zeto, jakoś tak z nudów postanowiłem zrobić przegląd kontaktów między mną-ludzkich. Każdy ma jakiś zestaw wyśmechtanych kartek w wizytowniku, wpisanych nie potrzebnie numerów telefonów a aparacie, czy kontaktów na jakimś gadu, czy innym komunikatorze. Robisz tak zwany przegląd ludzi, przegląd osobowości, osób i innych indywiduów jakie zachowujesz w pamięci przenośników różnorakiej techniki, przegłąd rejestracyjny żywych zapamiętanych, zapisanych za pomocą numerów rejestracyjnych. Na pewno i ty masz te tekturki z numerami telefonów, pod które nigdy nie zadzwonisz, albo z mailami, na które nie napiszesz. Miałem w kontaktach kogoś, kto umarł, kogoś kto skrzywdził, kto nie dopowiedział, trzeba było wykasować żeby oczyścić obecna teraźniejszość. Równo poukładane stosy wizytówek i numerów telefonów, to jest to.
Z szuflady powyrzucałem wizytówki nachalnych agentów ubezpieczeniowych, specjalistów, co to chcą wsadzić nos w moje finanse i doradzać kredytami, oblikacjami i funduszami, natarczywych domokrążców, mechaników. Z telefonów dawnych znajomych żywych acz martwych od dawna w kontaktach.
Przeglądając kilka setek wpisanych znajomych w telefonie, można być dumnym ze ilości zgromadzonych, kolekcji różnych osobników, stemplowanych lub nie, a że ja do kolekcjonerów nie należę to trzeba było się ich pozbyć. Mimo wszystko przesuwając w dół klawisz funkcyjny telefonu, przed wykasowaniem każdego z nich należało się zastanowić nad zabijanym osobnikiem, czy to z przyzwoitości. Pogardy, czy ze zwykłego sentymentu. I trochę przy tym wypiłem. Przerzuciłem i wypiłem. Ależ jak łatwo jest klasyfikować tych przeglądanych, i tak można wyróżnić:
- zupełnie zbędnych – takich co to od razu wyrzucasz bo zupełnie są ci nie potrzebni, ani ty im, tylko tak bezmyślnie zatruwają pamięć telefonu. Czasem nawet nie pamiętasz co za jeden się kryje pod numerem rejestracyjnym i nie kojarzysz twarzy. Są zatem zbędni zapomniani i zbędni pamiętani ale nie potrzebni,
- niekoniecznie zbędni – tacy co to z nimi nie piszesz, nie rozmawiasz ale żal uśmiercić, skasować, wyrzucić, bo może kiedyś się przydadzą, bo będą potrzebni, bo może się odezwą. I zostawiasz takich na kolejny rok, na rok próby.
- Bezwzględni – te kontakty zostawiasz zawsze bo one być muszą z natury rzeczy, więc i komentarz nie wymagany jest w ich przypadku.
- Zapomniani – tacy co to tkwią w telefonie, bo ich numer został pobrany w różnych okolicznościach, z różnym zamiarem i o różnym czasie ale korzystanie jakoś ustało. Wczoraj w tych czynnościach porządkowych napisał do jednego takiego kontaktu i przypomnienie było dość miłe. Wiec i mój numer rejestracyjny pozostał w tej kategorii, a to nie jest złe, wręcz przeciwnie.
- Wykasowani usilnie – Ci są najgorsi, są nie do opanowania. Patrzysz na numer, wykasowujesz, usuwasz z rejestru połączeń, smsów, raportów dostarczenia wiadomości, a i tak czekasz, że napiszą, zadzwonią, ale jak dzwonią to ze złości nie odbierasz i nie odpisujesz. Potem szukasz w billingach kontaktu i piszesz, a oni nic, albo złośliwie dużo ze nie piszesz więcej i dalej wykasowujesz. W końcu kiedy napiszą jest za późno do zostają wykasowani skutecznie. Dość trudny gatunek.
Pewnie należałoby stworzyć kolejną kategorię, zupełnie oddzielną dla Ciebie, matki, ojca i tych ostatnich chwilowo, wykasowanych zapamiętanych. Nawet gdyby z jakiegoś dziwnego focha, czy innej paranoi miałbym Cię wykasować to numer zapamiętam.

środa, 23 marca 2011

TAM I Z POWROTEM

Droga Zeto, wiesz jak lubię jeździć pociągami, takimi co to maja przedziały, w których można się zgrzać lub zmarznąć, cała ta niedoskonałością PKP, tym przeciągiem i zapachem torów, którego nie doświadczą nozdrza w żadnej innej sytuacji. Kiedyś starając się o awans rozwiązywałem głupawy test, pseudo psychologiczny: jedno z pytań brzmiało: gdzie masz najlepsze pomysły?. Jedna z odpowiedzi brzmiała: siedząc na sedesie. Mi na sedesie nie przychodzi nic do głowy, to jakaś małodająca do myślenia sytuacja. Mi do myślenia daje podróż, jakaś zupełna nicość, jakieś całkowite odseparowanie się od wszystkiego poza przedziałem, a w przedziale są same myśli, zbyt mało miejsca by poza myślami i wyobrażeniami zmieściło się cos jeszcze.
Droga Zeto, siedzenie w pociągu jest niewygodne. Nie wiadomo, co zrobić z nogami. Zbyt duża przestrzeń by je kulić, a za mała żeby je rozciągnąć, by tańczyć nimi. W tym pierwszym przypadku zawsze coś pobolewa, a w drugim łamie i się zniekształca.
Konduktor, w tak zwanym kwiecie wieku, wychudzony i zdecydowanie zbyt wysoki, z mimiką amatorskiego kabareciarza, występującego dla mieszkańców domu pogodnej starości, dyktuję swojemu kompanowi numery biletów i ich cenę. Zapewne tworzą jakąś kolejową statystykę, która ma zapewnić lepszą obsługę i większą rentowność przedsiębiorstwa, a kończy się... nawet nie chce sobie wyobrażać.
Starsza pani, współtoważyszka podróży, odkąd weszła do przedziału, wciąż dopytuje każdego o wagon restauracyjny lub o to, czy będą podawać kawę. Ale skoro sprzedawali puszkowe piwo po sześć złotych to może za niebotyczne pieniądze zaproponują też kawę. Droga Zeta, jak niewiele trzeba do wywołania lekkiej podróżnej schizofremii. Wystarczy bowiem, przekwalifikować wagon pierwszej klasy na drugą, a już myślisz, że jedziesz co najmniej w intercity, a nie w Interregio.
Kolejny współpasażer (warszawski byczek, pokerzysta, zorientowany heteroseksualnie student AWF-u, co wynikało z prowadzonych przezeń rozmów telefonicznych) czyta swój kryminał, którego tytułu ani autora nie mogę dostrzeć, podtrzymuje dłonią stopę i tak już wsparta na kolanie. Może ma zmęczone stopy. Dwie wtulone przyjaciółki: kończyny dolne.
Ja w tym czasie upajam się literackim talentem Szczepkowskiej, o którym nie miałem pojęcia i mam zamiar złamać, za chwilę, prawo ustawowe R.P. sikając w toalecie z papierosem w ustach.
Oddawania moczu w pociągowej toalecie, w pozycji stojącej graniczy z cudem. Cudem utrzymania równowagi. Palenie przy tym papierosa zasługuje na medal z akrobatyki, co najmniej srebrny, a jeśli umie się to zrobić z gracją to już gimnastyka artystyczna. Chyba łatwiej byłoby to czynić w bolidzie, gdzie jest za mało miejsca na walkę o równowagę.
Łazienka, jak łazienka, tym razem żółta, a nie zielona jak zazwyczaj. Choć mimo tego, że pociąg rozpoczął bieg godzinę temu to już zabrakło wody w spłuczce. Ale ja zawsze są gwarantowane zapachowe krążki odświeżające, takie all inclucive P.K.P. (i chyba jedyne), peerelowskie drapacze nozdrzy, cos na kształt mieszanki lawendy z lizolem, drapiący, drażniący i chyba spełniający funkcję soli ożeźwiających. Ciekawym jest fakt obecności otworu w podłodze. Jego obecność ma służyć, zapewne tym, co nie radzą sobie z gimnastyką lub dopiero się w nią wprawiają.
A jednak podali kawę, przywieźli ja barem na kółkach. Chwała ministrowi infrastruktury. Tylko kelner małowyględny, taki z korwinmikkowską muszką, nieco cyrkową., acz do przesady miły, zapewne ma prowizję od ilości sprzedanych kaw.
Pisze do koleżanki z pracy:
-Ładnie tu.
-gdzie?
-Nie wiem gdzie, tu gdzie jestem. Ale naprawę miło.
Zachwycił mnie widok jakiś, świętokrzyski.
Wyjście do drugiej toalety.
Droga Zeto, toaleta klasy pierwszej wyposażona również w bladoróżowe krążki, ale ściany pierwszej klasy pokrywa paskudna żółć, tak jakby kwiaty aksamitki wybladły za bardzo na słońcu, ale nic nie straciły ze swojego paskudnego zapachu, który przyciąga tylko ćmy. Poprzednik mój, uczestnik zawodów gimnastycznych był ewidentnie na średniozaawansowanym poziomie. Otwór w podłodze nie skorzystał, ale i muszla nie miała wiele doczynienia z jego gimnastyką.
A po przebudzeniu jazda busem. Taka przesiadka na wschód. Mimo tłoku udaje mi się znaleźć miejsce siedzące, choć jak to mówią na kole. Obok przykucnęła jakaś pani, przykucnęła bo jej masa nie pozwala na inna pozycje niż przykucniecie. Owa pani bezczelnie opiera swój ekwipunek na moim kolanie. Nie żeby mnie to drażniło, ale ani rozkoszy, ani podniecenia nie doznaję, zwłaszcza, że woń jaka roztacza ten jej ekwipunek bardziej przypomina zakompostowane zeszłoroczne rośliny. Choć może po prostu w coś wdepnęła.
Droga Zeto, lubię ludzi w podróży mimo zapachu i zachowań, lubię zapach torowiska i nawet tych krążków z lizolem i musze przyznać ze po raz pierwszy nie doznałem irytacji z powodu opóźnień od ponad dwóch lat. Chwała kolejom za brak nerwu na koniec podróży i szkoda za skrócenie wyobrażeń.

poniedziałek, 21 marca 2011

OFE, ACH TO OFE

Zbilansowane, mniej zbilansowane, zrównoważone, niezrównoważone, stopa przymusu. Jednym słowem plik wypowiedzi i mnogość pojęć, których ja, jak i zarówno trzy piąte Polaków nie zrozumiały.
Odbyła się debata dwóch tytanów polskiej ekonomii; spór obecnego ministra finansów Jacka Rostowskiego i byłego ministra, kandydata do Nobla: Leszka Balcerowicza. Dysput dwóch, popis ekonomicznej erystyki, retoryki i erudycji, nic nie mówiącej zapracowanemu Polakowi, który zastanawia się: i co z ta emeryturą?. Ja nie wyniosłem z debaty zupełnie nic, zupełnie. Całość sytuacji próbował ratować znakomity redaktor Tadeusz Mosz, który wręcz ordynarnie przerywał dyskutującym próbując obrazowo wytłumaczyć nam, szaraczkom całość problemu.
W 1999 roku uchwalono ustawę o nowym systemie emerytalnym na mocy której z 19% moich pieniędzy jakie oddawałem ZUS-owi, 7,3% odebrano na rzecz otwartych funduszy emerytalnych. W pewnym sensie oddano mi pieniądze, jakie zarabiam, w pewnym bo i tak ich nie widzę, ale tymi oddanymi pieniędzmi zmuszono mnie do oszczędności długoterminowych. Nie było euforii bo pieniędzy nie widziałem nadal, ale nie było tez zbytniego żalu bo i tak wcześniej tych pieniędzy nie widziałem. Powstało jakieś poczucie zabezpieczenia: kazali mi oszczędzać to będzie na przyszłość, na kiedyś tam. I kazali i bo moje, choć niewidoczne.
Powstała ustawa, której moc kazała 60% składki wnoszonej do OFE miało być inwestowane w obligacje skarbu państwa. Po 12 latach stwierdzono, że inwestycja taka przynosi straty dla samego skarbu Państwa, zadłuża go po prostu. Dlaczego? Otóż dlatego, że fundusz wykupując obligacje państwowe odbiera za nie procent, tak jak na lokacie bankowej. Tyle, że bank pozostawione mu pieniądze inwestuje, a Państwo wydaje, a musi oddać z procentem. Więc? Ustawę czas zmienić. W sytuacji wzrostu długu publicznego, w sytuacji roku wyborczego trzeba znaleźć oszczędności. No i objawiła się kwintesencja pomysłowości, kwintesencja sztuki ekonomicznej: zabrać tak, żeby jak najmniej to odczuto. Więc, zabrano z moich oszczędności 5%, które pójdą na załatanie dziury budżetowej, na wypłatę bieżących świadczeń. Może zamiast 60% inwestowania w obligacje, należało pozostawić funduszom dowolność liberalność inwestycji w nieruchomości sztukę, czy akcje. A gdzie się nie powinno szukać oszczędności w roku wyborczym? Otóż nie należy narażać się tak, aby stworzyć coś dla dobra ogółu, własnym kosztem, kosztem własnej przegranej:
- Nie należy ograniczać świadczeń emerytalnych mundurowym. Każdy z nich ma prawo przejścia na emeryturę po przepracowaniu po osiągnięciu 35 roku życia, gdy trzy czwarte z nich nawet nie znajdowało się w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia. A może podnieść im wiek emerytalny do 50 roku życia. A tym co jada na misję i walczą dobrowolnie, pomijam fakt wysokości żołdu, policzyć rok służby razy trzy?,
- nie można zlikwidować przywilejów emerytalnych pracowników dawnych służb bezpieczeństwa,
- nie da się zlikwidować becikowego. Miało ono na celu wzrost demograficzny, wzrostu nie ma, a pieniądze się wydaje,
- nie można podnieść ustawowo płacy minimalnej, żeby bezrobotny wolał tkwić 6 miesięcy na kuroniówce zamiast efektownej szukać pracy,
- trzeba ponieść pensję nauczycielom, nieważne że mają 18godzinne pensum i 2 miesiące wolnego w roku, a wykształcony przez nich przeciętny 20latek nie zna podstawowych dat z historii własnego kraju, nie wspominając o innych aspektach kultury i asymilacji ze społeczeństwem,
- i koniecznie należy rozdawać zasiłki przedemerytalne, im więcej tym lepiej.
A jak się czuję przeciętny chłopo-robotnik, menedżer, co pracuje minimum 40 godzin tygodniowo, niezależnie od poziomu wykształcenia? Otóż czuje się tak: siedzi taki chłopek roztropek i podchodzi panisko, co na imię ma Państwo i mówi:
- słuchaj chłopcze, dałem Ci parę lat temu trochę pieniędzy, żebyś sobie na stare lata zaoszczędził, ale wiesz, one i tak wcześniej nie były Twoje to ci je teraz zabiorę a oddam jak mi się umyśli, jak będę miał. Sorki, ja teraz nie mam a trzeba się dzielić, a ty jakoś dasz sobie rade za trzydzieści lat, może ci pomogę, ale jeszcze nie wiem jak.
Debatę zakończył głos redaktora: „współczuję widzom”. Ja współczuje nawet tym co nie oglądali tej ekonomicznej rortury i współczuje niepewności wieku emerytalnego.

wtorek, 15 lutego 2011

JAK ZOSTAĆ KRÓLEM


W wieku mniej więcej piętnastu lat zostałem lektorem, czyli tym celebrytą mszy w kościele katolickim, któremu zaszczyt przynosi wygłoszenie czytań, pomoc w zbieraniu na tace, czy w udzielaniu komunii. No i wizualnie różni się od ministranta tym, iż ma się na sobie nie komżę i pelerynę w kolorze zależnym od okresu w roku kościelnym, a białą, długa do kostek albę, która de facto nie łatwo było prasować. Na uroczystości wyświecenia kilku z nas, co czynił gościnnie biskup, przypadło mi w zaszczycie wygłoszenie pierwszego czytania z Dziejów Apostolskich. Dziś zupełnie nie pamiętam treści, ani rozdziału, tylko tyle, ze było cholernie długie. Msza, dla mnie inauguracyjna, obywała się w niedziele o siódmej rano. Czytania uczyłem się czytać przez całą sobotę i niedzielny poranek. Poranek bowiem wstałem około 4 rano, żeby uporać z prasowaniem samodzielnym alby i spodni w kant. Tak naprawdę, znałem je na pamięć, znałem każdy akapit, przecinek i średnik, zmieniał tylko dykcje, intonację i moment spojrzenia w kierunku kościoła. Same próby czytanie przyprawiały o drgawki strun głosowych, trzęsienie nóg, a nerwy przerywały próby czytania, wyrzucaniem z siebie oralnie różnych dup, cip i tym podobnych, z całym szacunkiem dla Biblii.
Pod koniec filmu, w kinie, widzowie wybuchli śmiechem. Główny bohater, cierpiący z powody nieprzyzwoitego wręcz jąkania, ćwiczy, w zamkniętym pokoju przemówienie, jakie ma wygłosić przez radio dla całego narodu. Zjada go, wręcz pożera, nie tyle trema, ile strach przed własna ułomnością. Lęk przed sobą, lek przed innymi, lek przed tym, by się nie skompromitować gdy jest się najważniejszym, by nie zawieść tych, co pokładają nadzieję... nadzieję w spokojnym głosie słyszanym z radioodbiorników. Ale ten głos z natury musiał być przerywany, wiszący, niewyraźny, dukany brakiem tchu. Ale ten głos musiał zawalczyć z własna naturą. I oto we wspomnianej scenie pojawia się monolog bohatera, coś na kształt: „ wybrany narodzie brytyjski... dupa, dupa, dupa, kurwa... stoimy w obliczu zagrożenia, które... kurwa, kurwa, kurwa...” Bohater się krzywi, jego twarz, żuchwa, oczy czynią wszystko by wygrać z jąkaniem i nerwami, dla rozładowania napięcia, jakie ściska mu przeponę, żołądek, unieruchamia krtań, walczy z tym wszystkim własną fizjonomią, mimika i pantomimiką, skacze, kopie, nie panuje zatraca się w odreagowaniu, jednocześnie głosząc słowo otuchy i rzucając werbalnym mięsem. Cała się zaśmiała.
Na oficjalnym plakacie promującym film widnieje napis: „ Jak zostać królem. Komedia oparta na faktach.” I tego hasła nie jestem w stanie pojąć, toż to, do cholery, żadna komedia. A ci co się w kinie śmieją, owszem, śmieją się zasadnie, bo po części to z czego się śmieją jest zabawne, zabawne sytuacyjnie, zabawne z boku, ale to nie jest śmieszne. A jest duża różnica miedzy śmieszne, a zabawne, nieprawdaż? Niestety, na seansie na którym mi przyszło być, nie wszyscy różnicę dostrzegali.
O czym jest ten film? Z pewnością nie jest on dramatem, nie jest komedią, a już na pewno nie jest filmem historycznym. Nie jest filmem historycznym, bo tam nie ma historii w ten sposób pojmowanej, jest za mało króla w królu historycznie, za mało królowej matki również historycznie, za mało wydarzeń i z pewnością za mało Churchilla. To nie jest film o wydarzeniach historycznych z wpleciona błahą sprawa, jak to się zwykło czynić w tego typu obrazach. To jest po prostu opowieść o mężczyźnie i jego walce z własnymi słabościami, mężczyźnie jak każdym: dumnym, pewnym siebie, mężczyźnie na pokaz silnym, który płacze w zamknięciu nad własną ułomnością, z jaką chce walczyć sam, ale w taki sposób by tego nikt postronny tego nie dostrzegł, ani walki bo niepotrzebna, ani ułomności bo jej rzekomo nie ma.
Film o przyjaźni, o która trzeba walczyć z uwagi na butę, by potem ta buta się ukorzyła. Historia o racjonalnej miłości żony do męża, która ma świadomość bycia mocną „szyją”. I tylko przypadkiem bohaterem stał się król brytyjski, i tylko przypadkiem ubrano całość w staroświecką, retro, wysmakowaną konwencję.
Ogłada się to lekko i przyjemnie, ale przyjemnie się przy tym oglądaniu myśli i właśnie to przyjemne myślenie w tym obrazie najbardziej pochłania.
Tak, czy siak, dla gry Colina Firth’a składam ukłon i nie dziwi mnie ilość nagród jakie otrzymał. Tak, czy siak założę się sam ze sobą, że trzy pewne oskary:
Colin Firth za pierwszoplanową role męską,
Geoffrey Rush za drugoplanową role męską,
Helena Bohnan Carter za drugoplanową role żeńską.
Zakład bezpieczny, czy wygram, czy nie, będę sobie musiał piwo postawić, choć wolałbym wygrać. I na tyle by było kolejnej emocjonalnej recenzji filmowej.

czwartek, 3 lutego 2011

ZETA I CZARNY ŁABĘDŹ

Droga Zeto, czy ty wiesz co oznacza i skąd się wzięło stwierdzenie „zacietrzewić się”? Obruszyć, wzburzyć, wzdrygnąć, oburzyć. Cietrzew to duży ptak z rodziny kurowatych, w okresie godów, samce zbierają się otwartych przestrzeniach i nie bija się jak to u samców bywa, dyskusje o swoje poszczególne oblubienice. Gniewają się na siebie, krzyczą, kłócą, wykrzykują nie artykułowane dla nas ludzi dźwięki o rożnym natężeniu i barwie, nerwowo machają skrzydłami i rozkładają ogony. Oblegają łąki i bagna, rzucają fochami o trawę, dumnie odwracają głowy i przebierają nogami. Bronią swych racji.
Słuchając dziś stacji „Tok FM”, z lekka się zacietrzewiłem. Mój radioodbiornik stoi w kuchni, a ja stojąc przy lodówce nieomal zacząłem przebierać nogami, machać skrzydłami i wachlować ogonem (rozkładać, czy rozpościerać się go raczej nie uda). Wyobraź sobie: pan redaktor zaprasza dwie tancerki baletowe, które, jak się przyznały nie ochłonęły jeszcze po obejrzeniu filmu, na dyskusje o merytorycznej stronie obrazu „Czarny Łabędź”. Otóż, rzekome panie, zaproszone chyba w charakterze ekspertów, wypowiadały się o filmie z punktu widzenia techniki i mówiły, że: nogi wspaniale pracują, że pięknie pokazana gra łydek, że masażystka taka prawdziwa, acz przerysowana, że zgodnie z tradycją prapremiery „Jeziora łabędziego” obie postaci tańczy przez trzy godziny jedna solistka i... według tychże Pań cała reszta filmu jest nieprawdziwa. Nieprawdziwa bo: w balecie nie ma tyle erotyzmu, nikt się nie pieści intymnie by odnaleźć się w granej postaci, nikt nie uwodzi publiczności, żadna tancerka nie chodzi do drugiej by odebrać jej role, a tym bardziej do reżysera. Po paniach, solistkach, z których każda w tej sztuce zagrała zarówno Odettę i Odylię, spodziewałbym się większego polotu wypowiedzi i pojmowania sztuki, zwłaszcza, że nie są jedynie jej odbiorcami, a wręcz twórczyniami.
Droga Zeto, polecam Ci ten film. Tak samo jak ja tęsknisz za pasją, i tak samo boisz się, że pasja obróci się w obłęd. Obłęd pod nazwiskiem: „Wszystko albo nic, po prostu całość”. To film o obłędnej miłości do czegoś, co nadaje sens, o zniewoleniu jaki ten sens narzuca. O tym, co sami robimy sobie w mózgu z miłości do kogoś lub czegoś, o pasji, która przerasta, która staje się od nas pasjonatów zarówno grubsza jak i wyższa, która wchłania. Ten sam obraz można by nakręcić zarówno w środowisku taksówkarzy, budowlańców, modelek, czy aktorek bo tu nie chodzi o wykonywana profesje, to nie profesja jest tu podmiotem. Podmiotem jest uwielbienie. Można by tę samo tematykę umieścić w scenariuszu relacji kobieta i mężczyzna, ale wówczas wyświetlano by go na TVP1 we wtorki w jakimś cyklu typu „tragedie prawdziwe”.
Droga Zeto, jeśli chciałbym iść drogą interpretacji tych Pań ekspertek, wówczas cale moje uwielbienie Twojej osoby, pojmowana przeze mnie twoja kwintesencja kobiecości, gracji, stylu i seksapilu stanęłaby na granicy perwersyjnego erotycznie pożądania. Pożądania perfekcyjnego erotycznie i namiętnie bezgranicznego. Ale moje pożądanie względem Twojej osoby ma czysta formę i chwała Bogu pozbawioną obsesji erotycznej.
A dziś dostałem smsa od osoby, która uwielbia kinomatografię, z której zdaniem i poleceniem się liczę, smsa o następującej treści: „ Absolutnie przepiękny, nasycony rozpaczliwym poszukiwaniem siebie, elektryzujący, podniecający, wodzi za nos, pieści zmysły. Natalie- doskonała, Vincent, jak zawsze, zadziornie męski, z nutka szaleństwa. Chłonę go wciąż, więc tłoczą się myśli, wrażenia.”
Droga Zeto, moje myśli tez się tłoczą wokoło. Paniom „ekspertkom” proponuje ogłądać filmy o tańcu, jest kilka tytułów: „Zatańcz ze mną”, Step-up”, czy nawet „Dirty dancing”, a w razie braku kolejna edycje „You can dance” z Kingą Rusin.
PS
Na Wiśle pod Wawelem przez całą zimę mieszkają łabędzie, albo wiosna daleko, albo czują swe jezioro, nie odfruwają.

środa, 2 lutego 2011

CZARNY ŁABĘDŹ


„A to...?, „A to kiedy...?”, „albo wtedy gdy...?, „pamiętasz, jak...?”. Spęd różnego pokroju osób wychodzących z kina, niezależnie, czy z multipleksu czy ze zwykłego kina typu retro zadaje sobie za każdym razem takie same pytania. Niezależnie od osób, ani tez od samego miejsca, a zależnie od samego dzieła tych „a to...?” jest mniej lub więcej. Dziś było ich aż nadto, może wręcz nieprzyzwoicie za dużo. Obejrzałem film, po którym nie miałem ochoty na żadne tego typu pytania, czy komentarze.
„Czarny łabędź” to kronika ludzkiej obsesji, miłości do zawodu, obsesyjnej miłości do czynu jaki nadaje sens. Obsesji niespełnionej kariery matki rzuconej na córkę, obsesji samej córki nad uwielbieniem własnej pasji, obsesji jej trenera, wręcz tresera nad jej wyniesieniem na sceniczne ołtarze. Ale najgorsze jest to, że ta obsesja jest zarówno destrukcyjna i tak samo twórcza dla jej twórcy i jej poddanemu. Miłość, co czyni wiele ale zabija od trzewi. Każdy ma swą wizje, miłość i pasję, jedni jej nie odkrywają, jeszcze inni są prości i nader zwyczajni w jej realizacji, inni wychodzą zarozumiale dzięki niej na salony i czerpię, a ci ostatni umierają z nią na twarzy, ale to po nich zostaje wszystko, to oni zbierają kwiaty rzucane pod stopy.
W tym filmie zupełnie nie chodzi o rewelacyjna grę Natalie Portman, Whinony Ryder, nie o to że reżyser umieścił kamerę na ramieniu bohaterki aby bardziej czuć jej drogę między domem, a teatrem, by bardziej wejść jej umysł i emocje. Tu chodzi o sam sens oraz by te dodatki techniczne, jaką jest też w pewnym stopniu przerysowanie, odpowiednio zrozumieć i przeżyć.
Obejrzałem ten film nie tyle z zapartym tchem, ile bardziej bez tchu, siedziałem w fotelu kinowym, zupełnie nie oparty, a pochylony w kierunku ekranu. W pochyleniu odprawiłem ucztę obrazu, jadłem ten obraz w bezruchu nie używając jakichkolwiek sztućców, chyba ze nożem nazwać wzrok, a widelcem myśl. Sam finał wgniótł mnie w fotel do tego stopnia, ze gdybym chciał się uwolnić, nie potrafiłbym nawet z niego spaść.
Kiedyś, kilka lat temu, widziałem film „La Mome”, spędziłem z tym filmem trzy randki pod rząd. Ten dzisiejszy jest tego wart jeszcze bardziej, z nim można po trzech randkach pójść namiętnie do łóżka i patrzeć dalej.
Pytania typu: „a to...?, A tamto...?” były bez znaczenia, ja ich nie zadawałem nawet sobie, ja oniemiałem. Sam finał jakiego finału nie było, jakiego nie widziałem, orgazm intelektualno-emocjonalny. Oniemiałem, po seansie pozostałem niemy.
Pozostało mi tylko pytanie, czy chciałbym mieć taka pasję aby szczerze wypowiedzieć to, co bohaterka powiedziała na koniec, czy mimo całej destrukcji i przerysowania byłbym odważny ba tyle by zbudować coś takim kosztem.
PS
Natalie Portman „ z obłędem jej do twarzy” – taki opis znalazłem w sieci.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO VII

Droga Nino, choć nie wiem, czy tak powinienem się do ciebie zwracać. Zależy jak podejść do słowa „droga” bo kosztowałaś mnie dość dużo.
Wiesz, czasem jest tak, że wydaję ci się, iż znasz kogoś na wskroś, ale wszystko co poznajesz wydaje się być później wierutnym kłamstwem. Wszystkie czułości, ukrywane namiętności, chęć bliskości uciekają w tempie szybszym niż przewidywalne, a wszystko spowodowane odpowiednio wyszukanymi wymówkami na kształt racjonalnych i rozsądnych rozwiązań. Ucieczki na siłę i usilne zobojętnienia pod hasłem: bo tak lepiej. Ale „bo tak lepiej” staje się nie do zniesienia. Patrzę na Ciebie wiedząc, że nie mogę patrzeć w ten sposób, odwracam wzrok bo tak lepiej. Tęsknię i przykrzy mi się, dotykam Cię myślami, moje dłonie błądzą po sobie zamiast po Tobie bo tak lepiej. I coraz mniej czuje, coraz mniej chcę, coraz bardziej nienawidzę bo tak lepiej, bo to jak wybrałaś nie dopuszcza innej reakcji
Wiesz, myślę, ze ktoś, kto nie ucieka przed kimś, po prostu nie jest go warty. Ktoś kto ma zbyt ulotne uczucia i zbyt płoche serce, nie powinien ich nigdy doznawać, a tym bardziej okazywać. Nino, z całego serca nienawidzę Cię, choć chciałbym pamiętać to, co najlepsze, wole pamiętać to co ostatnie, to pierwsze wprawia w zbyt dużą melancholijność i sprawia zbyt dużo smutku. Mam ochotę pisać cię z małej litery, jak najmniejszej i żałuje, że od imion tworzy się jedynie zdrobnienia. Ktoś powinien wymyślić również zgrubienia, na wypadek sytuacji odmiennej. Dziś moim największym marzeniem jest spotkać cię gdzieś na ulicy tylko po to żeby udawać, że cię nie znam, tylko po to by nie powiedzieć: dzień dobry. I chciałby cię tak spotykać co dzień, by co dzień nie poznawać i czuć jedynie satysfakcje z tego niepoznawania.
Pisze całkowicie nieskładnie, zupełnie bez polotu, bez składni, interpunkcji i jakoś niegramatycznie, myślę, że gdyby dać to komuś to przeczytania to byłoby nawet pozbawione dykcji i interpretacji, było odczytane głosem kościelnego lektora bez jakiejkolwiek emocji. Nawet list o miłosci do Koryntian byłby zupełnie nieczuły, wydukowany jak formułka. Wiesz, dalej z tobą rozmawiam ale już małymi literami, złość i obojętność ogarnęła te wieczorne monologi i czasem tylko pozostaje chęć uczynienia przykrości, nie tyle fizycznej ile wszechogarniającego bólu duszy. Dobranoc nino.
Maurycy

środa, 19 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO VI

Droga Nino, pewnie pisze trochę nieskładnie, jest środek nocy, a ja wróciłem właśnie do domu. Z lekka się upiwszy z kompanami, którym niegdyś mógłbym się Tobą chwalić, nie mogłem. Choć w zaskakujący sposób pytano o ciebie, a ja nie wiedziałem co odpowiedzieć. Zaskoczyło mnie to, że w jakiś dziwny sposób dla innych, a wiadomy tylko mi jesteśmy postrzegani oboje: ja i Nina, Nina i ja; oboje ale nie razem. Ale było tam obrzydliwie nudno, bez Ciebie, Nino, nudno się idzie do ludzi, z Tobą jakoś raźniej i przyjemniej.
Stwierdziłem, że mogę Cię kochać lub zupełnie nienawidzić. Obojętność jest mi zupełnie obca w stosunku do Twojej osoby. Postanowiłem więc kochać Cię zupełnie po cichu, tak jakoś w środku i z najmniejszymi emocjami, to trudne gdy jednostronne. A swoją drogą, nawiązując do tego, co mi kiedyś powiedziałaś o cierpieniu czyimś. Nie pojmuje jednej rzeczy. Jeśli i tak wiadomo, że cierpienie przyjdzie to po co, na licha, je celowo i specjalnie przyspieszać, skracać chwilowe szczęście by czym prędzej osiąść na nieszczęściu. Czyż nie lepiej by chwila po prostu trwa tyle ile sama tylko zechce, by odeszła kiedy odejdzie, a nie na siłę wyganiać ją za drzwi?
Dobrej nocy, Nino, ja się jeszcze napije, po alkoholu lepiej się śpi i mniej z Tobą rozmawia.
Maurycy

sobota, 15 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO V

Nino, nie ma Cię tak długo, że zaczynam się zastanawiać, czy oby naprawdę Cię doświadczyłem, czy w ogóle mogłaś mi się przytrafić, może to był jakiś omam, nieświadoma ułuda, czarownica, gusła lub Bóg jeden wie co takiego. Bo jak wytłumaczyć sobie fakt zaistnienia w jednej chwili tylu pięknych rzeczy jednocześnie i tyle niezasłużonego szczęścia, nie może to w jednej chwili spaść na człowieka. Tera we mnie milczenie, a wokół tyle hałasu, który chce w jakiś sposób zignorować, hałasu który na siłę chce przerwać moje milczenie. Chowam się pod kołdrą by nie widzieć tego hałaśliwego świata.
Ty wiesz, że obudziłem się dziś rano z zupełnie innymi uczuciami. Obudziłem się zupełnie obojętny, pusty jak szklanka po piwie, tylko jakby umyta już. Byłaś mi zupełnie obojętna, zupełnie obca, wymazana, nawet nie rozmazana w pamięci, a wymazana całkowicie, jakby te kilka miesięcy szczęścia zupełnie by się nie wydarzyło. Mój mózg ważył jakiś miligram, albo nie ważył wcale, komory serca nie miały arytmii, dygotały równomiernie, biły zwyczajnie, komory tak lekkie ale zupełnie puste. Przebudziłem się jak na kacu, a nie piłem zupełnie nic. Jak za dużo wypijesz to następnego dnia budzisz się pełna energii, wydaje ci się, że masz dostatecznie dużo sil i zupełnie nic ci nie zaszkodziło z dnia poprzedniego. Wstajesz, krzątasz się, zmywasz garnki i szklanki po imprezie, kapiesz, myjesz głowę, czeszesz włosy, golisz się (no, ty akurat się golić nie musisz). Jesteś lekka i pełna energii, złudnej energii. Rano cieszyłem się tą lekkością bytu bez uczuć. Ale ona mnie przerażała, nie mogłem przestać myśleć o tym, że jesteś zupełnie mi obojętna. I w końcu dopadł mnie ten realny kac, taki prawdziwy, hałaśliwy i realny. Zdecydowanie wole gdy mój mózg waży aż mi ciąży, a komory mojego serca nie są pustymi szklankami tylko bezpardonowo toczą krew, szybciej niż naturalnie. To wszystko przez Twoja nieobecność. Tak jak sama przyszłaś z nikąd, tak samo sama tam odeszłaś, a może sam Cię pognałem, sam już nie wiem. Nie skończę tego listu bo mi zwyczajnie żal.
Maurycy

piątek, 14 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO IV

Droga Nino, dziś całkiem przypadkiem znalazłem Twoje zdjęcie, takie zwykłe albumowe, takie co to się do albumu rodzinnego wkleja. Czarno-białe. Chciałbym mieć z Toba taki album, ze zdjęciami w nieprzyzwoicie sztucznych pozach. Natknąłem się na nie przypadkiem, nie wiem, szukałem czegoś, jakiś papierów, czy innych dokumentów. Leżało schowane. Jesteś na nim taka urocza. Twoja białoblada twarz oparta o dłoń, o takie gotyckie palce, skupione ze sobą, złączone wszystkie razem. Miałbym ochotę rozerwać ta Twoja palcową łączność i wedrzeć się własnymi miedzy nie, żeby podpierać ci twarz i głaskać. Wiesz, przecudnie wygłądasz na tym zdjęciu, trochę mizernie, nierozsądnie, melancholijnie, ale cudownie. Miałbym ochotę patrzeć na skryty uśmiech i wypełnić w nim wszystkie dołki i bruzdy. Całować, całować jakbym botoxem napełniał Twe wargi, aż ten uśmiech wypełni Ci twarz wokół całej głowy. Tak samo jak wcześniej patrząc na Ciebie żywą nieśmiało patrzyłem na to zdjęcie i chyba się czerwieniłem. Widziałaś kiedyś poważnego mężczyznę, który się czerwieni? Tak samo jak wtedy gdy byłaś tak i przed zdjęciem niepokoiłem się by spojrzeć, tam gdzie nie powinienem, tak samo nie odważyłem się dotknąć Twoich obojczyków między którymi robi się tak słodkie wgłębienie. A od tego wgłębienia już tylko dekolt, odkryta szyja, na wpół przysłonięte ramiona po których chciałbym Cię całować. A za tym przemiłym wgłębieniem... granica, której mi nigdy nie można było przekroczyć i tylko myślami mogę osiągnąć Rubikon i rzucić się na kolana i krzyczeć: „kości zostały rzucone”. Ale i klęczenie i krzyk mój nie sprawi, że będę Twoim cezarem, a ty moją Kleopatrą. Choć gdybyś kiedyś zechciała nią być, sam będę Ci w bańkach przynosił Ci kozie mleko, może nawet w swej nieposkładaności nauczę się je doić (te kozy). Tylko, błagam, kąp się w tym mleku w tej koszulce, żebym mógł sobie wyobrażać i nie widzieć zbyt dużo, bo ty nie chcesz pokazać, a ja nie mogę zobaczyć. Wystarcza mi te krople spływające po twojej koszulce, przylegającej do piersi, nawet jeśli ktoś by powiedział, że spływają niedoskonale, to dla mnie nie byłoby milszego widoku. Każda kropla stawałby się doskonałością bo byłaby na Tobie, spływałby płynnie po mokrych włosach, szyi i piersiach okrytych bawełna, okrążyłaby w połowie sutki i spadla do wanny rozbijając się o tafle wody. Powstrzymałem swoja męską chuć, chciałem zonazizować się myśląc o Tobie ale to by było ubliżające bardziej dla Ciebie niż dla mnie...zaprzestałem mimo pełnej erekcji. Położyłbym się z nią (ta erekcją) przy Tobie, razem ale z dala, by nie doknąć, uspałbym Cię i fantazjował jak spisz. Więc śpij, śpij bok a jakby osobno.
Maurycy

Z LISTÓW MAURYCEGO III

Droga Nino, nie pisałem do Ciebie od jakiegoś czasu. Sam nie wiem jak długo, nie datuje tych listów bo nie ma to najmniejszego sensu. Nie jestem nawet świadom faktu, jak długo to mogło być, może kilka tygodniu lub dni. Nie pisałem, zasadniczo starałem się nic nie pisać; zafundowałem sobie taka terapię przeciwko Tobie całej. Jak widać terapia nie dała pożądanego skutku, lub też ja nie chce takich skutków, zwyczajnie.
Zupełnie nie nudziłem się w tym czasie pozbawionym pisaniny do Ciebie. Nie można się nudzić myśląc o Tobie, a myśleć o Tobie można, naprawdę, w różnoraki sposób. Myślałem i chłodno, wręcz zimno i całkiem ciepło, myślałem zabójczo i opiekuńczo, sam sobie przeczyłem i swoim myślom, nawet jak próbowałem nie myśleć o Tobie, to myślałem jak to uczynić. A myślę wciąż zbyt intensywnie, zbyt szybko i tylko czasem zawieszam się w tej prędkości i wiszę nad jakimś Twoim obrazem.
Wracam do mnie, Nino, wracaj.
Maurycy

czwartek, 13 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO II

Droga Nino, mam nadzieję, że tam gdzie jesteś pogoda jest, co najmniej
zadowalająca. U mnie niestety szaro, pochmurnie i dżdżyście. Nadeszły
właśnie takie dnie, w czasie których, jak wstajesz to nie wieszczy dopiero
świta, czy to już mrok albo samo południe. Na noc zapowiadają mróz i
niebezpieczeństwo gołoledzi. W taki dzień odczuwa się jedynie pustkę, a po
takich, metereologicznie uczuciowo, nocach wewnętrzną gołoledź. Jestem dziś
zupełnie rozbity, nie potrafię skupić uwagi na niczym, skupić jej choćby na
kilkanaście sekund, acz podejmuje to wyzwanie, ćwiczę, staram się. Jutro mam
w planie skupić się na jednej rzeczy dłużej niż pół minuty. Gdyby moja walka
z tym brakiem skupienia miała polegać na tym by myśleć o tobie z całą
pewnością, bez jakichkolwiek treningów, zostałbym bez wątpienia mistrzem.
Cóż sprawa jest z goła odmiennej natury, zupełnie przeciwnej.

Dziś na ulicy, w samym środku, tego ostatnio jakże ponurego miasta,
zobaczyłem młodą kobietę. Droga Nino, cóż ja przeżyłem, nieomal dostałem
drgawek, jakieś palpitacje nawiedziły wszystkie moje trzewia, a nogi ugięły
się pode mną jak pod maturzystą, który czeka na moment swojego egzaminu.
Byłem przekonany, że to Ty, ale niestety nie. Chyba oblałem egzamin z
męskości. Zastanawiam się, co bierze górę nad czym w takiej sytuacji, w
sytuacji ewentualnego doznania Twojej obecności? Czy radość, którą miałbym
ochotę wykrzyczeć, czy paraliżujący strach, który wywołałby oschłość, butę,
czy nawet chamstwo. Stałem i patrzyłem na te kobietę, tak jakbym chciał
patrzeć na Ciebie. Ona smukła z chronicznym uśmiechem na twarzy, jak ty
niegdyś uśmiechałaś się do mnie. Tak szła szybko, niemal biegła, jak ty
kiedyś biegłaś do mnie. Zacząłem przypominać sobie wszystkie wspólnie
spędzone chwile, które uważam za szczęśliwe. Pamiętasz, Nino, jak próbowałem
uczyć Cię pływać? Ileż było przy tym śmiechu, ile zabawy. Jak boso
biegaliśmy po deszczu kradnąc ludziom kwiaty z ogródków działkowych by potem
je ofiarować innym. Kradzione kwiaty z radością, i radośnie podrapane ręce
drutami kolczastymi. Ile w tym było zabawy, wdzięku, radości i szczęścia...
chwilowego szczęścia. Nie myślałem wtedy, że tak szybko to minie.

Droga Nino, powinienem Cię przepraszać za mój niekontrolowany słowotok, moją
pisaninę i wieczorny bełkot. Zarzucam Cię taką ilością słów, że jestem dla
Ciebie męczący. Chwała najwyższemu, że przepraszać nie muszę. Bełkotu nie
słyszysz, a pisaniny nie przeczytasz. Pewnie za późno by teraz cokolwiek
mówić, trzeba było wcześniej, ale wcześniej się nie dało. Myślałem urzeczony
Tobą, że to zupełnie zbędne skoro jesteśmy, kiedy to minimum jestestwa mi w zupełności wystarczało. Ale to minimum obrócił się w minimum czasu.
Niewiele mieliśmy dla siebie czasu, a i spokoju w perspektywie nie było widać dla nas. Może za mało mówiłem i robiłem, ale to co robiłem dla Ciebie robiłem jak umiałem, prosto i po swojemu, może nieudolnie ale i do tego byśmy się przyzwyczaili. A dziś czuje się co najmniej dziwnie. Jakby mnie ktoś wrzucił w zupełnie inne ciało, miejsce, inny czas i życie. Mózg mi jakoś ciąży niesłychanie. Idę ulicą i mam wrażenie upadku mojej głowy i muszę się garbić żeby po nią sięgnąć. Ten świat bez Ciebie, jest jakby nie mój, jakby nie moje te sklepy, osiedla, tramwaje. Dziś wszystko, co robię, robię z Tobą, Nino.
Nie ma Cię i nie wiem gdzie jesteś, może to i lepiej bo w innym wypadku mógłbym rozbić namiot pod Twoim oknem żeby pod nim nie spać. Przyszło mi do głowy cos okrutnego. Gdybyś umarła, wiedziałbym, że Cie nie ma, wiedziałbym o beznadziejności mojej tęsknoty i jej bezcelowości. Ale Ty żyjesz gdzieś, nie ma Cię, a jednak jesteś, jesteś, a jakbys umarła, ale jesteś, jesteś beznadziejnie.
Droga Nino, strasznie tu nudno bez Ciebie, nikt nie zawraca mi głowy, nikt nie pyta o nic, tylko żona cos od czasu powie. Znalazłem twoja nocna koszulkę, będę z nią spał, jeszcze czuje na niej Twój zapach.
Nie chciałem być lub nie chciałbym być Twoim jakimś substytutem czy ekwiwalentem, ale nie chce żebyś znalazła inny. Śpij dobrze.
Maurycy

środa, 12 stycznia 2011

Z LISTÓW MAURYCEGO I

Droga Nino, wyjechałaś. Na dobra sprawę to jakby bez różnicy, jakby bez znaczenia. Jakby nic się nie stało bo przecież, jak patrzę to i tak odwracasz wzrok, choć czasem nie wiem czy nieudolnie czy perfidnie. Przecież jakby nic się nie stało bo twoje spojrzenie stało się tak obojętne, że więcej zainteresowania wzbudzam na ulicy niż wobec Ciebie. Ale nie ma Cię i czuje jakąś pustkę, choć brzmi to bardziej niż banalnie. I chyba tak banalnie się czuję.
Dziś po raz pierwszy pomyślałem, że jestem na wskroś masochistą, tęsknie do tego braku spojrzenia, tęsknie, a nawet tego braku nie ma i nie wiem, czy jeszcze będzie.
Dziś do pracy nie pojechałem autem, poszedłem na przystanek i wsiadłem w tramwaj, było tak pełno ludzi, osobników przeróżnych i żaden mnie nie zainteresował. Zresztą od dawna żaden mnie nie interesuje. Czytałem książkę w pozycji zasadniczej trzymając się jednocześnie barierki. Było tak ciasno i jednocześnie tak pusto. Wydało mi się to na wskroś przerażające. Zza okna było widać to miasto, jakby nie moje, obce, pełne ludzi, a wyglądało jakbym widział uzdrowisko po sezonie, gdzie tylko jakieś smutne niedobitki się pałętają się bez celu, szukając w Sopocie posezonowej smażalni świeżych ryb, lub jak sanatorium dla tych co to po prostu wpadają na chwile smutnej rozrywki. Niby słonce ale jakby szare bardziej niż żołte i te zaspy śniegu wydały się być bardziej brudne, szpetne wręcz jakby obrośnięte, porośnięte brunatnym włosiem, porostem.
Droga Nino, nigdy Ci tego nie powiem ani nie wyślę tego listu ale czuję się taki pobałaganiony, jakby ktoś rozerwał mnie na części i rozrzucił po twym prostym, zwyczajnym, acz przepięknym ciele. Cały jestem w kawałkach, a ty nie kwapisz się by sięgnąc po zmiotkę i zebrać to do kupy. Nie wiem, czy z lenistwa, czy po prostu z szufelki nie chcesz zgarnąć do kubła na śmieci.
Jest już późno, położę się obok żony i nie zasnę. Nawet nie wiesz jak to jest kochać dwie. Położę się i będę z Tobą rozmawiał w myślach, Wiesz Nino, to uspokaja na chwile przed zaśnięciem ale i męczy gdy nie chcesz słuchać. Ale taki monolog słów, których nie chcesz wysłuchać i lepiej żebyś nie słuchała bo wzbudzałoby to jakąś wdzięczność lub przymuszenie. Ale wiedz lubię do Ciebie mówić gdy zasypiam, myślę, że jeszcze Cię to interesuje. Spij dobrze i mimo, iż marze żebym ci się przyśnił to nie śnij o niczym, nie o mnie. Dobranoc Nino.
Maurycy

wtorek, 11 stycznia 2011

ZAPLACIŁEM 39.99

Droga Zeto, czasem wole napisać do ciebie tutaj, bo tak bezpieczniej, społecznej, spokojniej bo publicznie bo „ nie chce być tą Colombiną, co po nocach Pani się śni” (choć pisząc tutaj i tak do ciebie smsuję). Ale mniejsza z tym. Kupiłem dziś sobie książkę, oczywiście jak to ja, ktoś zupełnie nie na czasie i ten, co to ma nie równo pod sufitem poukładane, nie dokonałem zakupu czegoś na kształt powieści horrorowatej, czegoś co czytają wszyscy czyli w stylu: „jedz módl się i tańcz” czy cos takie. Odszedłem jednakże od felietonistyki, po tym jak poczytałem ostatnio wydawnictwa na wskroś feninistyczno-socjalne odechciało mi się zarówno tego typu literatury kobiecej, jak i ustępowania paniom maści wszelakiej miejsca w tramwajach. Wracając do tematu. Szukałem tej książki od jakiegoś czasu, ale nie mając czasu, odwiedzałem jedynie księgarnie tak zwane sieciowe, gdzie jej już, jak mi komunikowano nie było od dawna. I jak tak sobie szedłem do pracy, na tych swoich specjalnych butach do przemierzania pieszo 12 km dziennie (o tym już Ci wspominałem) wszedłem do księgarni. Boże jakbym się o 11 przed południem cofnął w czasie. Nie uwierzysz, acz wyobraź siebie. Otwieram ciężkie metalowe, brązowe drzwi, staje w tak małym, że żeby móc otworzyć kolejne muszę się cofnąć, pośladkami otworzyć te pierwsze i przejść przez drugie. Wchodzę do księgarni, podłoga wyłożona takimi płytkami, co to zupełnie nie różnią się od tych chodnikowych sprzed lat, całkiem zabłocona. Kilka lad, na których leży po kilkanaście pojedyńczych książek a za nimi metalowe półki tak samo puste, tak samo nie obarczone literaturą, jak te lady. A za ladą? Pan, jakby to powiedzieć, w sile wieku, z wąsem i w dziwacznej granatowopodobnej kufajce. Tylko kasa fiskalna zupełnie nie z tej epoki co księgarnia. Zapytałem ile kosztują „Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze”. Pan w kufajce odpowiedział, że nie wie bo jest tylko jeden egzemplarz na wystawie i poszedł sprawdzić. Jak już podszedł do witryny to powiedziałem od razu żeby już zdjął owo wydawnictwo z wystawy. Zapłaciłem, wyszedłem tak jak wchodziłem, tzn, męcząc się miedzy jednymi mocarnymi drzwiami w małym przedsionku, a drugimi. W tramwaju przeczytałem wstęp Magdy Umer, potem wracając w autobusie czytałem dalszą część, w domu jedząc smażoną kiełbasę czytałem dalej, nie dalej i dalej bowiem zacząłem się cofać do tego co już przeczytałem. Nie wiem, kiedy skończę czytać lekturę bo chyba będę się co chwila cofał. Znam jedno i drugie a właściwie ich twórczość od dziecka, ale nie znałem źródła utworów jakie pisali. Książka wyjaśnia wszystko, wierszem pisane listy, odpowiedz wierszem na wiersz, piosenka na piosenkę. Dwoje zakochanych i obserwujących świat.
Zeto, nie wiem jak ty, ale ja pamiętam jak umarła Osiecka, miałem 19 lat, kończyłem klasę maturalną, przygotowywałem się do matury, a w zasadzie udawałem przed rodzicami, że się uczę. Dla rozrywki już wtedy zgodziłem się zmywać naczynia, stałem w kuchni przy zlewie, na stole stał radiomagnetofon japońskiej firmy, zakupiony jeszcze w pewexie i wtedy w marcu zakomunikowali, że po ciężkiej chorobie zmarła Agnieszka Osiecka. Jeremi był dwadzieścia lat starszy i pożył jeszcze kilka lat dłużej. Mi od tamtej pory utknęła w głowie piosenka „Na zakręcie”. Moje pokolenie było bardziej wzruszone późniejszą śmiercią księżnej Diany, choć teraz Osiecką znają wszyscy.
Droga Zeto, po przeczytaniu kilka stron, uświadomiłem sobie, że uwielbiam obserwować ludzi. Zastanawiam się co robią i co myślą. Tak to jest zboczenie, bo nawet nad bliskimi zastanawiam się co myślą zwłaszcza nad tymi co mało umieją powiedzieć. Co dzień mojej trasy ma kilka miejsc przystankowych, w odpowiednich miejscach, a ściślej biorąc w dwóch zapalam papierosa, w odpowiednim miejscu na Kazimierzu rezygnuję z marszu i wsiadam w tramwaj, patrzę na ludzi. Patrzę na ludzi i obserwuję, mam wrażenie ze robię to ukradkiem choć czasem wydaje mi się, ze jestem na tym przyłapany. Zawsze przed wcześniej wspomniana księgarnia, jakiś Pan na siłę wręcza mi ulotki szybkich kredytów, początkowo je brałem, choć taki kredyt mi nie w głowie, ale brałem, on zarabia rozdając tę makulaturę to pomyślałem, że im szybciej rozda tym prędzej pójdzie do domu. Ale już nie biorę, ale on dalej dzień w dzień mi chce je ofiarować. Znowu jak wsiadam do „ósemki” tak po godzinie jedenastej, jedzie ze mną jakaś młoda panna, którą to można by zakwalifikować jako jedną z tych osiedlowych panienek, co im się wydaje, że są takie atrakcyjne, a w rezultacie wiele im brakuje do czegokolwiek. Ona, wyobraź sobie, nosi przy sobie dwa telefony komórkowe i rozmawia przez nie na zmianę, a wszyscy współpasażerowie wiedza, co robiła, gdzie była, dokąd jedzie i z kim umówiła się na kawę. Dziś zwrócił moja uwagę pewien delikwent, płci bardziej nie określonej. Ten ktoś wyglądał jak Lady Gaga, choć mimo, iż ona nie należy do najpiękniejszych, ten ktoś był zupełnie brzydszy.
Droga Zeto, Rudy Aniele, Redhead Angel (zupełnie nie wiem jakby to napisać z niemiecka, acz pewnie brzmiałoby to wulgarniej, mógłbym napisać z francuska, byłoby z klasa, ale ani niemiecka ani francuska nie było mi dane się nauczyć). Po obejrzeniu tego jegomościa lub jejmościny zacząłem zastanawiać jakim trzeba być fanem, żeby tak się spersonifikować, wręcz oszpecić. Tak jak lubię ich oboje, tzn Osiecka i Przyborę musiałbym albo zakładać garnitur i chodzić z laseczką i kochać się w młodych pannach, albo pić i tworzyć jak Agnieszka, cokolwiek by to było działa destrukcyjnie, ale twórczo destrukcyjnie. Zresztą, ja jak wiesz od wielu lat jestem zafascynowany Krystyną Jandą i myślę, że sprawdzanie jej internetowego dziennika, zbieranie filmografii jest już objawem przyjęcia tożsamości. Mam nawet wrażenie jakbym czasami ucieleśniał jej kreacje. Obecnie jakbym wprowadził we własne życie iwaszkiewiczowski „Tatarak”. Tyle, że mój bohater tonie i tonie i utonąć nie może, a ja siedzę na brzegu i patrzę. Bohater tonie, ja siedzę. Nie wiem czy chce utonąć czy kurczowo trzymać się chwile pod powierzchnią. Ja na brzegu czekam i nie wiem czy wołać pomocy, podpłynąć, wyciągnąć, czy po prostu brutalnie pchnąć ku dnie. Po prostu poczekam na inna adaptacje, a teraz wrócę do Agnieszki i Jeremiego i żadnym z nich nie będę.