wtorek, 21 kwietnia 2009

MONO NIESTEREO

„Słuchaj, musisz spróbować tego, bo nawet nie papieros, zresztą sama nie wiem, co takiego. Wiesz narzeczony Karoliny przywiózł mi w prezencie z Indonezji. Są takie jakby goździkowe.”
Jakiś fragment zasłyszanej rozmowy dwóch pań w średnim wieku w niedzielne popołudnie, gdy siedziałem na ogródku „Pubu pod złotym kurem”. Panie eleganckie, ubrane jak przystało na dzień świąteczny, jedna w niewielkich rozmiarów kapelusiku, druga w lekko przerzuconym przez szyje jedwabnym szalu, obie popijające kawę i palące te goździkowe nibypapierosy.
Chcąc, nie chcąc spoglądam od czasu do czasu na nie i ta samą droga słyszę, o czym rozmawiają, zamiast zagłębić się w lekturze historii pachnideł i innych chemikaliów, którymi raczymy zmysł powonienia. Zarówno lektura, jak i próby napisania czegokolwiek spęzają na niczym. A to, co udaje się napisać w ogromie bólu intelektualnego nie zawiera w sobie żadnego polotu i nie wzbudza nawet mojego zainteresowania. Pustka intelektualna, chaos emocjonalny. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że jestem w stanie napisać więcej o szaliku jednej z Pań, kapelusiku drugiej, o chłopcu na rowerze, nie dopitym piwie niż o jakiejkolwiek wonnej substancji. Moje jedynie postrzeganie zapachów ograniczyło się do rozpoznania ostrej nikotyny, dwutlenku węgla i aromatu goździkowego, co w moim odczuciu nie przysparzało większych doznań w nozdrzach, a goździki lepiej pachną z jabłkami aniżeli z tytoniem. Choć, podobno, człowiek zmysł powonienia odkrył w sobie w momencie dostrzeżenia istnienia ognia ( wiem, bowiem delektuję się ostatnio literatura fachowa, nawet poznałem wzory na różnego rodzaju aldehydy). Zarośnięty brodaty mężczyzna ubrany w skory zwierzęce, który nie jest nawet świadom własnego zapachu (co z całą pewnością było niezwykłym przywilejem biorąc pod uwagę stan jego higieny) rzucił krzemieniem o krzemień i rozpalił ogień. Ten początkowo nikły płomień rozprzestrzeniając się strawił jakieś trawy, może skóry czy zbiorowo zdobyty pokarm. Wszystko to wydobyło z ofiar płomienia tak bardzo drażniące nozdrza wonie, że pradawny człowiek zdał sobie sprawę, że nie tylko widzi ale i czuje. Pewnie zadziwiony podłubał w nosie i pobiegł na łąkę i zrywał wszystko, co pachniało lepiej niż zgliszcza i zaniósł swej pradawnej bezzębnej oblubienicy, a ona być może nawet to zjadła. Bo cóż w takiej sytuacji miała zrobić z chwastem, kiedy zazwyczaj dostawała kawał surowego mięsa, poczucie romantyzmu było jeszcze nieznanym.
Ogólnie moje mózgowie wygląda przez ostatnie dni jak wielki pustostan myślowy, mimo, że miejsca tam było dość niewiele, podmiot zajętości nie pozwalał na wtargniecie innym podmiotom. Nowe lokum, jakie udało się znaleźć, mimo że należy do tych częściowo umeblowanych pozwala na dużo większe zagospodarowanie własnej przestrzeni niż moja głowa. Czasami pojawia się taki dziwny podmiot: myśl, ktoś, zdarzenie czy jakaś sytuacja, pojawia się najczęściej z nienacka, niespodziewanie, zasiada w głowie i nie daje dość innym do głosu, nie posunie się bezczelnie i nawet tym starszym myślom emerytkom nie ustąpi miejsca. Zajmuje tyle miejsca ile się da, mało tego doprowadza do stanu monotematyczności. Monotematyczność myśli, zachowań, monotematyczność werbalna i mimiczna, choć miła, acz niekiedy mile mecząca.
Cóż, wszystkie podmioty moje i innych: posuńcie się troszkę…. troszkę bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz