środa, 7 sierpnia 2013

SEN SCHIZOFRENIKA

Śpię. Śpię, a wchodzę do obcego mieszkania, jakiś dom, jakaś kamienica. Typowa czynszowa kamienica sprzed wieku. Lukum obszerne, wysokie na trzy piećdziesiąt, gdzieniegdzie stare sklepienia, zbutwiałe stropy. Zaduch i zapach formaliny. Pusto. Nikogo nie ma. Po sześciu pokojach błąka się kurz. Otwieram okiennice. Kurz wiruje w świetle nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie znajduje go razem z nim. Wiruję wśród i razem z kurzem. Kot. Jest kot. Cos jednak tu żyje. Kot zazwyczaj ucieka. Biorę kota, jest mój. Mój kot. Kot warczy i charczy. Trzymam go i nie pozwalam uciec. Na siłę. Zamek w drzwiach. Słysze. Ktos wchodzi. Wchodzą wszyscy, wchodzi ich wielu. Smieją się, rechoczą jak żaby, gwar, jazgot, głośno, nie słyszą samych siebie. A jednak, nagle, się nie znają. Mówią sobie „dzień dobry”, przedstawiają sie sobie, któs wyjmuje koniak i z innym pije. I piją bruderszafta. Mają swoje walizki i taborety, chcą tu mieszkać. Mają taborety. Po co im taborety? Myślę. Przestaję. Mają tu mieszkać? Ze mną? Jak? Po co? To ja otworzyłem okna, nie oni! Nie chowam się, nie muszę, nie widzą mnie. Kot ucieka! Kot był łuskonośny, miał diapsydialną czaszkę. Do kota nie podobny. Zupełnie. To nie kot był. A oni? Gadają, krzyczą, piją buderszafty, tanczą z kurzem na wietrze. Chę uciec. Chcę oknem, mam przecież skrzydła. Urywają mi je. Wyrzucają. Staje bez skrzydeł. Bez skrzydeł wybiegam. Biegnę szarą i mętną klatka schodową. Gubie nogi. Przeskakuję stopnie. To nie była kamienica. To oficyna. Tym gorzej. Wybiegam na ulicę. Znajduję dziecko w wózku. Samo dziecko. Zabieram je. Znów biegnę. Wózek zostawiam bo własność nie moja, a cudza. Dziecko rośnie mi w rękach, na rękach i obok mnie. Nie znam plci, nie zauważam, nie przegladam sie, nie interesuje mnie to. Ja biegną, a dziecko obok mnie. Ono czuje się pewne i bezpieczne. Dziecko widzi piaskownicę, goni tam, grzeje, ucieka. Ucieka jednak przede mną.. Ja za nim. W piaskownicy drugie dziecko. Mówię: „chodź”, a ono: „nie chcę”. Krzyczę: „przyjdź”, a dziecko glośno: „nie! Tu są grabki, ty nie masz grabek”. Stoje. Patrzę. Mam biec po grabki większe i ldniejsze, z wiaderkiem, czy zostawić zadowolone dzieci? Na piaskownicy gad z gromady „lacertilia”. Wygrzewa się. Patrzy bezczelnie w oczy słońcu, nie boi się sie go. Ma swiadomość, że jest potężniejsze od słońca i silniejsze, choć na Słońcu nie było. Ja się schylam, powoli, zbyt wolno może. Zwierzę ucieka. Gubi ogon. Ogon się wije i trzepoce jak skrzydło. Zwierzęcia nie ma. Zabieram ogon, jeszcze żywy na pozór. Mam cięzką głowę i zastygłe powieki. Nie wstaję.

1 komentarz: