wtorek, 3 marca 2009

MOJE DROGIE "m"

Wczoraj wieczorem zacząłem liczyć mieszkania, w jakich przyszło mi dej pory
żyć. Przez ostatnie osiem lat doliczyłem się ich ośmiu. Z rodzinnego gniazda
wyfrunąłem jako ledwo i skromnie upierzone piskle w wieku lat dziewiętnastu,
od tego momentu do dnia dzisiejszego znalazłem siedlisk w ilości....hmm.
Policzmy. Cholera, aż 16 tymczasowych gniazd; to wychodzi średnio jedno na
pół roku z hakiem, nie licząc dwukrotnej zmiany miasta. Mobilności to ja
raczej sobie nie odmawiam jak widać.

Skąd refleksja taka? Otóż, czeka mnie niebawem kolejna przeprowadzka,
jednakże ta napawa mnie nie tyle strachem, przerażeniem acz dziwna radością,
radością zwiazaną z ucieczką z dotychczasowych krypt wawelskich, których
słońce dociera średnio przez 45 minut w ciągu doby, a sam pokój tzw.
sypialniany nie jest w stanie odróżnić godziny 9.00 rano od 18.00
popołudniu. Równie dobrze w tych katakumbach pochodzących z międzywojnia, a
dokładniej z 1932 roku, mogliby składać zwłoki zasłużonych, tym bardziej, że
na Skałce zostało juz tylko jedno legowisko na sarkofag, a na Wawel to juz
nie tak łatwo się dostać pośmiertnie bo za życia to wystarczy kupić
wejściówkę, a w niedziele to nawet wpuszczają za darmo. Jednym słowem moje
dotychczasowe lokum, zajmowane przeze mnie od roku jest zimne, mroczne i
depresjogenne, gdybym go nieco nie odmalował i wytapetował to można by je
najmować filmowcom do ekranizacji opowiadań wg Edgara Allana Poe, iście
horrorowa scenografia.

Moje nowe siedlisko z paleniskiem zlokalizowane jest w dawnej żydowskiej
dzielnicy ukochanego miasta, składa się z dwóch izb mieszkalnych, pokoju
kąpielowego oraz izby gospodarczej zwaną kuchnią. Rzeczą jednakże
najistotniejszą jest to, iż każda izba jest wyposażona w otwory okienne,
które przepuszczają światło, w przeciwieństwie do mojego obecnego lokum. No
i piekarnik jest działający.

Swego czasu zamierzałem podjąć się zakupu własnego gniazda, zamierzenia
zakończyły się wraz z kryzysem gdy okazało się, że wartość zabezpieczenia
pod gałęzie, pierze i inny budulec stanowczo wzrosła, wzrosła do takiego
poziomu, że łatwiej być kukułką w cudze gniazdo się podrzucić, tak więc
wielkie plany osiedlenia się na swoim spaliły na panewce. Z drugiej zaś
strony, należę chyba do tych osób, którym trudno byłoby się osiedlić gdzieś
naprawdę na stałe, co potwierdza moja dotychczasowa mieszkaniowa mobilność.
Są chyba ludzie, którzy mimo chęci i ochoty nie chcą wiązać z jednym
miejscem, czuja przed tym jakiś lęk, obawę przed brakiem jakiejś wewnętrznej
wolności lokalizacyjnej, niechęć do pewnego zastoju. Milo by było egzystować
w miejscu, które całkowicie uznajemy za nasze własne, ale co w sytuacji gdy
owo miejsce okaże się być depresjogennym, jeżeli wybudowane zostało na
jakiejś żyle wodnej lub, co gorsza, na dawnym cmentarzu. Zakup własnego "m"
całkowicie wiąże nas z danym miejscem, skleja i cementuje z nim, jednoczy z
sąsiadami, przestajemy w końcu być anonimowi, a "m" przestaje być kryjówką.
Owszem możemy wówczas rozpocząć proces odwrotny, dokonać sprzedaży naszego
"m" ale w związku z tym, iż sprawia to więcej zachodu niż jego wcześniejsze
kupno, próby takie są zaniechane przez nas lub co najmniej odwlekane w
czasie. W gruncie rzeczy miejsce wynajmowane też w jakiś specyficzny sposób
uznaje się za swoje.

Póki co, podrzucę się raz jeszcze w kolejne gniazdo, mam nadzieję, że na
dłużej, a chwili obecnej pozostaje na etapie kolekcjonowanie pudeł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz