piątek, 27 marca 2009

WIOSENNE LOWY I ZLAMANY NOS

Kolejny jakże nudny dzień w pracy. Począwszy od południa zwyczajnie pozostaje w stanie letargu zmieniając jedynie miejsce położenia na terenie zakładu pracy. Prawie nikt tu dziś nie przychodzi, mało, kto zawraca głowę, choćby jakiś ktoś małorozgarnięty, autystyczny z niewielkim niedorozwojem by się pojawił, przynajmniej coś by się zadziało. Większość współpracowników siedzi przed monitorami komputerów podpierając swe ciężkie głowy o własne dłonie wsparte na obolałych już łokciach. Marazm. Poszedłem do kuchni by zaspokoić pragnienie i wchodząc tam zapomniałem, w jakim celu zmierzałem do owego pomieszczenia; po powrocie oczywiście sobie przypomniałem. Czuje się bardziej zmęczony tym nicnierobieniem niż gdybym szedł z brona za wołu przez pole. Zresztą okres już taki a i aura sprzyjająca, że wczas już by iść w to pole z tym wołu. Dziś w końcu stopniał śnieg, który pokrył ulice Małopolskiej stolicy i przyczynił się do znacznego kilkudobowego ochłodzenia klimatu. Ale przynajmniej jest już cieplej. Różne dziwne rzeczy przychodzą ludziom do głowy, na niektórych ta zmiana pory roku działa wręcz jak porażenie słoneczne; nagły szok termo-psychiczny dotykający w równej części i ciała i ducha.
Dwóch moich znajomych w wyniku szoku wstąpiło w fazę poszukiwań; poszukiwań wielkiej miłości, życiowego partnera. Wiosenne łowy przybierają dwie metody: jeden czeka i pokazuje się tu i ówdzie licząc, że ktoś właściwy się napatoczy, natomiast drugi bardziej się rozgląda, poznaje, wychodzi naprzeciw czegoś, czego na razie nie spotkał, z czym się jeszcze tej wiosny nie zderzył, choć był już o włos. Od obu znajomych otrzymuję wiadomości z cytatami anglosaskich piosenek, typu: „ I need somebody love, half is not enough”.
Ten pierwszy, przyjmujący bardziej aktywną postawę poszukiwań, trafiał na różnych osobników westchnień, najczęściej mniej niż bardziej zainteresowanych czymś bardziej stałym, praktycznym, spokojnym. Raz wyjechał na cały weekend w góry, był pobudzony, rozentuzjazmowany, wręcz podniecony. Stan uniesień transcendentalnych utrzymywał się przez całe dwa weekendowe dni, po czym przerodził się w motylki, trzepoczące barwnymi skrzydłami w trzewiach, obijając się o ścianki żołądka i jelit. Cóż, na motylkach się skończyło. Ten drugi, natomiast, jest mi nieco mnie znany od tej strony, ale że warszawiak to pewnie trafia na farbowane pseudowarszawskie lisice, a to najczęściej żadna partia do czegokolwiek. Niezależnie od przyjmowanej metody, czy postawy, stan wariacji, tęsknoty, potrzeby i zamętu jest w obu głowach taki sam. Pamiętajcie jednak, Moi Drodzy, żeby oby nie trafił się Wam taki wymarzony jegomość, taki, który będzie miał wszystko tak sobie wymyśliliście. Czemu? Będzie zbyt nudno, nudniej niż dziś w moim zakładzie pracy chronionej. Niech będzie maksymalnie w dwóch trzecich jak ten z bajki, to i tak aż nadto.
Ja wraz z wiosną i zbyt dużą ilością wolnego czasu mam tez jakieś dziwne pomysły. Przy ostatnim, ponownym urządzaniu prania poza domem (z przyczyn braku funkcjonalności sprzętu piorącego na stancji) postanowiłem po kilku głębszych zamoczeniach brudnej konfekcji za pomocą kieliszka udowodnić, iż zrobienie salta w tył z równoczesnym szpagatem nie jest aż tak wielkim wyzwaniem. Akrobacje zakończyły się niestety uderzeniem kolanem w nos i złamaniem narządu węchu. Szybko zatamowany krwotok pozwolił na skończenie prania, acz w atmosferze nieco spokojniejszej. Swoją drogą to też całkiem niezły wyczyn żeby kopnąć się własnym kolanem we własny nos. Ja tam sobie gratuluję…żywca też. Żeby nie było, że wiosna nie wywołuje u mnie żadnych zachowań romantycznych, ależ wywołuje. Kilka dni temu w środku nocy, po uprzednim starannym przygotowaniu kilku doniczek, za pomocą noża kuchennego wykopałem wraz z kolegą całą połać krokusów. Lekkiej degradacji uległ jedynie kawałek trawnika, kobyliny w stanie pełnego rozkwitu, niepozbawione dosłownie niczego w wyniku aktu barbarzyństwa zakwitły na moim oknie. Cóż, kwiat w dom, wiosna w dom. Ale w domu zrobiło się cieplej i kwiaty zaczęły więdnąć, cóż, wiosna idzie na przód, a doniczki zostawię na ewentualne tulipany. Z pozdrowieniami dla wiosennych łowców.

2 komentarze:

  1. Wiosna... znam to z autopsji. Mi też zawsze na wiosnę odpierdala, nic bym nie robił tylko rżnął się jak królik (na pewno nie Wielkanocny).
    Aha no i oczywiście gratuluje wyczynu akrobatycznego, pełny profesjonalizm :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A co. Nie można. Niech nie pisze, nie pisze, tylko ćwiczy i brzuch wciąga. Rumianek pije, balsamy stosuje, tam i uwdzie.
    Do lekarze i wytnie nosa. Nie jęczy, nie jęczy. Na Planty zasuwa i Błonie.

    OdpowiedzUsuń