wtorek, 25 maja 2010

ZUPEŁNIE NIEEUROWIZYJNIE

Miałem tu napisać coś o tegorocznym festiwalu piosenki europejskich telewizji publicznych, o popularnej Eurowizji. Doszedłem jednak do wniosku, że poziom podobny jak co roku, czyli żaden, Może kilka utworów rzeczywiście na dość poprawnym poziomie, czyli ocena żadna z plusem. Kilka tendet, kilka typowo festiwalowych utworów w miarę udanych (Islandia), coś oryginalnego (Azerbejdżan, Bośnia i Hercegowina, Belgia) i tyle, troche cukierkowatości i disneylandu. Zgodnie z regulaminem konkursu nie można głosować na reprezentanta własnego kraju, dlatego dziś się o tym nie wypowiem, choć serdecznie pozdrawiam wszystkich krewnych i znajomych z Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”… naprawdę super.
Scenografia konkursu wróciła do swych źródeł, migające żarówki, nawet nie światła, właśnie żarówki, nawet zdjęcia jakby wykonywane w latach siedemdziesiątych, a popularnym motywem scenicznym – skrzydła. Za jedną wokalistek leżał anioł i tańczył skrzydłami w jej sukience niemalże, członkom zespołu białoruskiemu wyrosły skrzydła aniele. W czwartek drugi półfinał, w sobotę wielki finał konkursu, w tym tempie i ilością uskrzydleń na koniec sobotniego występu większość artystów zwyczajnie odleci.
Artystycznie jak zwykle Malta, Portugalia, a Goran Bregovic swoja kompozycja tym razem zwyczajnie zawstydził. Ale nie będę się rozpisywał bo bym napisał to samo co przed rokiem.
W bodajże w 1994 roku, kiedy to po raz pierwszy dopuszczona nas do uczestnictwa w muzycznym świecie zachodu, koncert miał miano bardziej ambitnego, a przed telewizorami siadały tak zwane miliony. Dziś to chyba już tylko ja i kilka mi osób ogląda ten spektakl z czystej ciekawości lub skłonności do muzycznego masochizmu i chęci odczuwania wstydu i zażenowania przed telewizorem z nadzieją znalezienia w dziegciu muzycznej łyżki miodu.
Tego spektaklu nie ogląda nawet młodzież, która powinna być głównym odbiorcą muzyki masowej. Nie ogłąda tego nawet pewnien dziewiętnastoletni maturzysta, nie tylko z powodu strachu jaki ogarnia jego trzewia jutrzejszy ostatni egzamin dojrzałości, ale przede wszystkim z braku zainteresowania tego typu konkursem o takim poziomie.
Mimo, jak uważam atrakcyjnego utworu, niestety nasz reprezentant nie przeszedł do „wielkiego” finału, zadowolenie moje jedynie z faktu zakwalifikowania się trzech piosenek faworytek. Gratuluje wcześniej nie wspomnianej Grecji i ubolewam nad Słowacją.
Te pseudomuzyczny teatr wciąż zmienia regulaminy, czyni to na niekorzyść samej muzyki. Kiedyś ocenę utworom i wykonawcom stawiało 16 osobowe jury ( złożone w ośmiu osobach z profesjonalistów i ośmiu laików), potem weszły smsy i pełna demokracja pospólstwa, zamiłowanych w czymś lekkim, łatwym i przyjemnym. Ostatnie zmiany spowodowały następującą konstrukcje festiwalu: we wtorek i czwartek organizuje się półfinały w których bierze udział równa część państw, wybiera się spośród nich po dziesięć każdego dnia, Cała dwudziestka bierze udział w wielkim finale i jest dołączona to tak zwanej wielkiej piątki, czyli zwycięzcy ostatniego konkursu i czterech miejsc kolejnych.
Zastanawiającym jest fakt, iż od lat głosy rozkładają się geograficznie, a politycznie. I o dziwo żaden regulamin opisywanego show nadal nie zmienił podziału uczestników. Od lat w jednym koncercie biorą udział Białoruś, Rosja, Azerbejdżan i Mołdawia z jednej strony, oraz Czarnogóra, Serbia Bośnia i Hercegowina, Macedonia lub kraje Beneluksu, hmm, mała możliwość uzyskania konkurencyjności w finale. A może by tak wrócic do tradycji nie tylko w tworzeniu scenografii, idąc w tym kierunku nie oczekujmy odkryć takich jak Abba, czy Celine Dion.
Miałem nie pisać, a napisałem.

niedziela, 23 maja 2010


Moja droga Zeto… zawsze pytasz o weekend. Jest piątkowy wieczór w „Szeptach”. Naprzeciw mnie dziewczę, wyglądające jakby wlewało w siebie dzień wcześniej niestworzone dawki alkoholu. Podpuchnięte oczy, worki pod nimi zmniejszające ich obręcz od dolnej granicy, zaś od góry, marszczone czoło i nadsilnie mrużenie czoła zmniejsza dodatkowo ich powierzchnię. Dziewczę ma mocno upięte włosy, usilnie ściągnięte do tyłu, czy tez do góry, owłosienie jej głowy tak mocno ściągnięte uwydatnia jej gałki oczne, przez co jej źrenice walczą nieustannie z workami, opuchlizna i marszczonym czołem.
Raz delikatnie, swym długim paznokciem masuje długą szyję by wkrótce drażnić palcem wskazującym swe ucho. Zimnym, acz spokojnym spojrzeniem przytakuje słowom swej towarzyszki. Jej niewielka aktywność werbalna zostaje przeniesiona na pantomimikę dłoni, która tworzy jedność z mimiką czoła, i warg poprzez wspólny dotyk. Kobiecość, kwintesencja chłodnej, wręcz zimnej kobiecości. Zeto, biorąc pod uwagę majstersztyk Twojej kobiecości, istota vis’ a ‘ vis mnie to dla Ciebie konkurentka poniżej średniej. Pseudo konkurentka skierowała się ku drzwiom z kobiecym wdziękiem, chcąc wzbudzać zazdrość mimo braku konkurentki z jaka nie miałaby szans. Wyszła. Robiłem jej zdjęcia z ukrycia, tak dla samej formy.
Za oknem, które tutaj przy pięknej pogodzie tworzą również drzwi, i z jakiego to powodu knajpa ma charakter iście toskańskiej, siedzi sześć pensjonariuszek, a jedna z ich wygląda jakby była wychowana w dobrym staropolskim domu i wywieziona do zagranicznych szkół na nauki. Wychowana w szarości, popielatej garsonce i niespełnieniu. Jej stan upojenia jest mocno widoczny, siedzi w postawie ponadwyprostowanej, śmieje się chichocząc, zakrywa prostymi palcy własne majaczące usta jakby chciała powiedzieć: „ zabawne ale tak nie wypada”.
Pensjonariuszka popija mocchito zagryzając zapiekanka ze szczypiorkiem, zmieniają się tylko kolory słomek w jej szklance. Zaczęła w moim równoczasie, jej stan upojenia powoduje skurcz ramion mimo wyprostowanej sylwetki. Jej dłonie, ramiona, nadgarstki zbiegają się ku sobie, być może drży na wietrze jaki przemierza ulicę Izaaka. Nie może wejść do środka, lokal przepełniony indywiduami.
Jakaś pani w średnim wieku w spódnicy w tak zwanej długości włoskiej zamówiła drinka. Odeszła od stolika kołysząc spotęgowanymi biodrami niczym nastolatka. Na jednym ramieniu zatrzymana chusta spowiła biust, osuwając się z drugiego ramienia na nadgarstek. Taka dama, podstarzała Izabela Łęcka. Ale jest, ale się czuje.
Droga Zeto, to miejsce ma coś w sobie. Coś to znaczy ktoś lub zupełnie nikt. Kiedyś, a dokładniej rzecz biorąc 3 marca spotkałem tu ktosia. Sam do tej daty nie przywiązywałem uwagi, ten ktoś mi ją uświadomił bo sam nie przywiązywałem do niej wagi. Siedziałem w swoim ulubionym miejscu, po przekątnej siedział ktoś, uśmiechał się, intrygował i spoglądał. Śmiał się. Śmiech ktosia był tak irytujący, że nie zawahałem się bezczelnie podejść i zaproponować wiśniówkę.
Ktoś od wiśniówki w „Szeptach” okazał się być szepcącym frustratem, ja jestem w przeciwieństwie do niego frustratem krzykliwym. Po jakimś czasie opowiedział ten Ktoś wiśniówkowy o sobie i stał się przyjacielem. Kimś bliskim w sieci, kimś od gadu- gadu i kimś do cotygodniowych spotkań, żali i wygłupów, wyrzucanych z siebie pretensji, depresji i radości. Ale na chwilę Ktoś wyjechał za wielką wodę by się szkolić, nie ma Ktosia na gadu-gadu i nie ma gdzie pisać.
Droga Zeto, wśród wszelkich indywiduów, we wszelkich miejscach można napotkać Ktosia. Gdyby Koś nie wiedział, jak bardzo irytuje mnie spojrzenia w moją stronę i uśmiechy to by tego nie czynił, jakby tego nie uczynił to bym nie poznał Ktosia.
Droga Zeto, każdy ma listę własnych ktosiów, taki album ze zdjęciami w pamięci. Ty zawsze jesteś na pierwszej stronie albumu, od lat. Wiśniówkowy Ktoś został w nim zamieszczony, powinnaś go poznać.

SZANSA, ALE CZY NA SUKCES

Siedemnasty finał popularnego programu „ Szansa na sukces”. Wczoraj w ramach relaksu dobijałem Dię kulturą tak zwaną popularną, czy też masową. Dowcip prowadzącego stał się już przeżyty, banalny, czasem wręcz wymuszony. Gwiazdy, gwiazdeczki obecne i przeszłe niewiele miały do pokazania, no może poza wiecznie kobiecą i ujmującą Steczkowską lub dojrzewającą Anią Wyszkoni. Andrzej Rosiewicz bazujący na popularności chwilowo-kabaretowej sprzed trzydziestu lat, kolejna, nieznana wokalistka zespołu Brathanki bez jakiegokolwiek wyrazu; ładna bo ładna i tyle jej było.
Polska muzyka rozrywkowa reprezentuje sobą coraz mniej, nie chodzi tylko o uczestników i bohaterów samego programu. Oglądając różnego rodzaju plebiscyty, czy festiwale coraz mniej słyszę (choć mój słuch pozostawię wiele do życzenia, po tym jak przez uszy przeszedł słoń), coraz mniej czytam z tekstów, coraz mniej rozumiem. Polskie gwiazdy muzyki pop wykonują same rovery, wyglądają jak lalki Barbie po spotkaniu z Frediem Krugerem, a to co już stworzą dąży jedynie do przeciętności. Jak słucham, choćby jeden z dawnych przebojów Urszuli ( nie żeby wielkich lotów, ale niegdyś dobrze zrobiony) to tej co to śpiewa obecnie siedząc na łóżku, wyrwałbym język. Zresztą jakie nazwisko taka farma lub też Farna. „Latawce, dmuchawce, wiatr”, jej pozostał już tylko wiatr.
Niestety, wczoraj tak zwane śpiewające młode pokolenie w większości też mnie nie zachwyciło, poza dwiema osobami. Być może nie jestem znawcą muzyki rozrywkowej, jak Anna Mucha nie jest profesjonalnym krytykiem tańca, ale nie tańczy się dla Piróga, nie śpiewa się dla Zapendowskiej, jednak to co się publicznie przedstawia ma wywoływać emocje; zachwyt, nawet zażenowanie, a nie obojętność graniczącą z chęcią zmiany kanału.
„Jaskółka uwięziona”. Pieśń bo już nie piosenka prześlicznie zaśpiewana przez podstarzałego Włocha, który sympatycznie wpisał się w wizerunek Stana Borysa. Wykonanie profesjonalne, polszczyzna zachwycająca, jednak smsa nie wysłałem, nie wiem, bowiem, czy zachwyciło mnie samo wykonanie, technicznie poprawne, czy po raz kolejny sama pieśń.
Objawieniem dla mnie stała się Małgorzata Janek. Jedna z tych o których mówi się puszysta, z wielkim sercem w wielkim biuście. Zaśpiewała, nie raczej na nowo zinterpretowała piosenkę Steczkowskiej Grawitacja” (muz.: J Steczkowska, sł.: E. Omernik znana jako Grzegorz Ciechowski). Stojąc na tej studyjnej pastylce wykonała niezwykle trudny utwór muzyczny używając w nim różnych, zgoła odmiennych stylów muzycznych. W jednej piosence wykorzystała jazz, soul, pop, rock, coś wyśmienitego. Dziewczę wygrało udział w opolskim festiwalu „Debiuty”. Ale cóż z tego? Ja słuchając dwukrotnie wykonania „Grawitacji” spadałem jej siłą na ziemię dwukrotnie szybciej niż przewidują prawa fizyki i siła ciążenia, owłosienie na rękach jakby słuchało hymnu narodowego, przyjmując postawę zasadniczą. Ale pytam, cóż z tego?
W 1997 roku ten sam program, a potem opolski festiwal wygrała dziewczyna o niebagatelnym głosie. Na opolskiej scenie zaśpiewała własną kompozycję, grając na fortepianie. Zrobiła coś a’ la kabaretowo- teatralnego, pokazała wirtuozerie wokalu i fortepianu. Nie pamiętam jak się nazywała i długo jej nie widziałem, zniknęła jak to bywa z kimś co robi cos ambitnego. Obecnie widuję ją na tak zwanych chałturach u Majewskiego lub u Kiepskich, a szkoda.
Cóż, większość społeczeństwa woli i rozumie coś biesiadnego, o czym świadczy nagroda telewidzów, coś nad czym nie trzeba myśleć, czego nie trzeba przeżywać. Lubimy prostotę wykonań Dody, Feela, czy Stachurskiego.

środa, 19 maja 2010

NAD ROZLEWISKIEM







„ I znów księżniczka Anna spadła z konia,
to znak, że przybył nasz kolega Maj…”
W latach sześćdziesiątych, mało wówczas znana Agnieszka Osiecka wzięła udział w konkursie poetyckim, Konkurs polegał na tym, aby stworzyć coś z przeczytanego artykułu prasowego. Osieckiej trafił się ówczesny „Sztandar Młodych”; sztandarowe pismo młodzieży socjalistycznej (innej młodzieży z założenie nie było), a w nim artykuł jak to księżniczka brytyjska Anna uczyła się jeździć konno. Powstał tekst, który potem wyśpiewywały zarówno Rodowicz, jak i Bem.
No i kolega ów przyszedł, jakieś trzy tygodnie temu, tyle, że tegoroczny jakoś mało koleżeński, jakoś bardziej listopadowy niż wiosenny, ponury, szary i deszczowy, zbyt deszczowy, zbyt płaczliwy. Taki, że za bardzo. Rok temu to dopiero był maj, kumpel, jak się patrzy. Przyszedł, posiedział na rynku, w kwieciu na balkonie, wypił browara. Tym czasem maj, jaki zawitał tym razem nie dość, że nie zdążył się porządnie rozsiąść to już musi wstawać, zbierać się. Choć biorąc, pod uwagę to, co ze sobą przyniósł, co z nim przyszło, przypełzło to może i lepiej. Może, co przyniósł to i zabierze.
Pomijam fakt, iż gród królewski nie widział słońca od, bodajże, 30 kwietnia, to zawisła nad nim szarosiwa bezgraniczna powłoka płaczka, co momentami łzawej histerii dostaje i miasto zalewa. Pracownik ochrony w moim zakładzie pracy chronionej stwierdził, iż przez aurę, jaka tu na dobre zapanowała dostaje depresji. Widział, kto załamaną ochronę z depresją? A kto w razie, co nas tu uratuje, jeśli ochrona w takim stanie?
Od tygodnia Wisła rośnie, urasta do rozmiarów, jakich nigdy nie widziałem. Kiedyś jadąc pociągiem przez most na Węgrzech przez szybę widziałem Dunaj, jedną z największych rzek europy, Wisła przy nim wydawała się być strumykiem. W ostatnich dniach ten strumyk świetnie daje sobie rade by rozmiarami przegonić konkurenta. Od poprzedniego tygodnia nie widać już było bulwarów wiślanych, ani ścieżek rowerowych, coraz mniej widoczne stawały się wały przeciwpowodziowe. Do wczoraj. Wczoraj zamknięto jeden z mostów, obłożono go workami z piachem, tłum gapiów obserwował żółto-brunatna wodę, jaka wzburzona, niepokornie i nachalnie poszerzała swe koryto, nie patrząc zupełnie na nic, zabierając ze sobą wszystko, co stało jej na drodze. Porwane w całości drzewa mogły osiągnąć metę swej wędrówki jedynie na mostach, którym poziomom dorównywał poziom rzeki.
A nocą wały uległy sile wzburzonej rzeki i tu i ówdzie pękły lub całkiem runęły pozwalając stworzyć z poniektórych rejonów Krakowa malomalownicze rozlewiska.
W mediach, zbyt dużo u ludzkiej tragedii, podtopionych domostwach. Kraków poległ mimo własnego doświadczenia. Patrząc na kolejne powstające zabudowania na terenach zalewowych, zdziwienie na widok podstopień, brak wystarczających działań prewencyjnych mimo doświadczeń tak sobie myślę, że Polak nie zbyt mądry przed jak i po szkodzie.

sobota, 15 maja 2010

POISSON

Wczesny wieczór w „szeptach”. Dwóch chłopców, nieznośnie gestykulując rozmawia o dietetyce, o tym, że posiłkiem naturalnym są dwie pochłonięte mandarynki, i o ich wyższości nad niezdrowym tradycyjnym, polskim schabowym. Nie bardzo, tylko, wiem jak do tego ma się kolejna wypijana butelka Warki strong, przegryzana prażonymi orzeszkami. Ich nadmierna gestykulacja, przybiera coraz bardziej intensywniejszą formę, staje się coraz bardziej natarczywa. Rozmawiają w dwójnasób; poruszając wargami wyrzucają z siebie dźwięki, nadmiernie poruszając dłońmi potęgują emocje wypowiadanych słów. Uintensywnienie emocji.
Powoli zaczynają mnie irytować, na domiar złego zajęli mój ulubiony stolik, przy którym wczesna wiosną oddawałem się werbalnie Zecie. Docierają do mnie ściszone słowa: kalorie, waga, kilogramy. W lokalu jak zwykle, wesoło, a zarazem sentymentalnie, ponuro a jakby z drugiej strony czerwono i w czerwieni ciepło. Akustyka tego miejsca ma to do siebie, że nie słyszę nic poza bełkotem z sąsiedniego stolika, zaś rozmowy z drugiego końca knajpy słyszę doskonale. Dzięki tej akustyce poznałem tu kiedyś poznałem kogoś bardzo wartościowego, choć nierzadko irytującego. Poderwany na wiśniówkę, a w zasadzie poznany bo podrywem tego nazwać nie można z perspektywy czasu, stał się nieodłączną częścią smsowego piśmiennictwa. I znów: kalorie, waga i tłuszcz; słyszę.
Czekając na towarzyszy weekendowego wieczoru, popijam piwo. Ogólnie, rzecz biorąc, alkohol to trucizna. Prawda powszechnie znana. Przy pierwszym i drugim łyku czuję jak płyn łagodnie spływa czeluściami przełyku, a trucizna wnika we wnętrze. Czuję jak powieki powodują zmniejszenie oczu kotarą opadającą na gałki, a źrenice się rozszerzają. Złowrogie ciepło zagnieżdża się w żołądku sprawiając przyjemność i jakaś nieopisana błogość, mimo nadmiernej kwasowości. Trucizna wywołuje skutek dla niej pożądany przy początkowych dawkach. To jak podryw lub flirt; czujesz się nieswojo, źle, zaczynasz się pocić, tak wewnętrznie, czujesz spojrzenie, którego się krępujesz, ale które intryguje, trucizna patrzy a ty napierasz sobą, walczysz z nią, flirtujesz mimo niewiadomej poznania. Im więcej intrygującego flirtu, tym skutek bardziej żałosny i niebezpieczny, niezależnie w którą stronę patrzeć. Przy każdej kolejnej dawce flirtu z trucizną nie odczuwa się jej działania, a organizm przyjmuje ją spokojnie, jej natarczywości, nie odczuwając skutków jej obecności mówi wprost: „spieprzaj”, jak do natrętnej panny przy barze proszącej o drinka.
I znów: kalorie, mandarynka i jabłko, i szkło. Gestykulacja przybiera minimalny zakres wyrazu, spowolniała, jakby ostygła. Myślę, że ciała sąsiadów powiedziały już „won” truciźnie i spokojnie spożywają ją nadal. Czekam, aż zwolnią mój ulubiony stolik, moje doskonałe miejsce obserwacji.
Vis’a’vis mojego stolika siedzą dwie panny, ich organizmy raczej odwrotnie reagują na działanie trucizny. Owszem ich gestykulacja przybiera nadmierne formy, ale przypomina bardziej taniec kończyn niż obronę przed trucizną i wyrażanie emocji. Jedna z osobniczek dość wyrażnym i zdecydowanym pchnięciem pięści uderza mojego współtowarzysza mówiąc, a właściwie wykrzykując: „ ej ty, fajny jesteś, i nie wkurwiaj mnie bo komplement Ci mówiź”, po czym została deportowana z krainy szeptów przez współtrucicielkę.
Współprzyjaciolka trucicielka powoduje w pewnym momencie piękno wyobrażonego świata. Jest obok, a jakby jej nie było. Powoduje wyostrzenie słuchu i wzroku, a deformuje myśli. W końcu przenosi do miasteczka „Drążcedoły”, gdzie masz drżenia ciała, oddzielnie kończyń, i wszystkiego w całości, lęki i strach, chęć ukrycia. P


o prostu drżenie i dół emocjonalny.

NA BRZEŻKU PRZYSIADWSZY

Na brzeżku wersalki samotnie przysiadłwszy, głowę ku ścianie zwróciwszy, zamarwszy. Poczuwszy samotność, głowę odwróciwszy zobaczył swą starość, co dopiero przybywszy. Miednicą nacisnąwszy w obicie wersalki, nie będąc pewnym, co miękkość wywołuje; jakość obicia, czy rozlazłość miednicy. Ze
smutkiem w oczy starości spojrzawszy, słów z nią kilka zamieniwszy, myślami się podzieliwszy, ocenił wewnętrznie starczych współistnień żywoty, słów
żadnych ku nim nie wypowiedziawszy.
W pewnym momencie każdy mężczyzna wchodzi w wiek bliżej niezdefiniowanych emocji, popędów, brak ich definicji polega na braku stosunku wprost
proporcjonalności metryki do kierunku odczuć, o jakich mowa, a jedynie pewnemu chaosowi, jaki rodzi się w głowie, a który nie jest
odzwierciedleniem encyklopedycznego, czy też biologicznego rozwoju. Gdy byłem w tak zwanym wieku szkolnym telewizja publiczna emitowała serial pt.
"Przystanek Alaska", w jednym z pierwszych odcinków główna bohaterka przeżywała niebagatelną chandrę z powodu swoich trzydziestych urodzin.
Odcinek ten oglądałem ze swoja matka, wówczas czterdziestoletnią, nieprzyzwoicie atrakcyjną i energiczną kobietą, która skwitowała emocjonalne
rozstrojenie bohaterki w sposób następujący: "wiek trzydziestu lat jest
najpiękniejszy w życiu; jest się jeszcze młodym i pięknym, a już doświadczonym i mądrym". Mając wówczas lat siedemnaście zapragnąłem być
mądrym, przystojnym trzydziestolatkiem. Wiek ów nadszedł, z perspektywy czasu, niesamowicie szybko i równie szybko przeminął. Teraz nastąpił okres
modnie nazywany "trzydzieści plus". Niestety ani tamten serial, ani moja matka nie wypowiedzieli się, co w takiej sytuacji, co w takim wieku.
Facet, który jest "trzydzieści plus", mimowolnie, nie z własnej chęci, a raczej z własnego urojenia, jakiego nie jest w stanie się pozbyć przeżywa
pewne rozstrojenie egzystencjonalno-emocjonalne. Stan pewnego zawieszenia przybiera tytuł: "ale o co chodzi?", a odpowiedz nań brzmi: " niby wiem, ale
co z tego". Taki ktoś do tej pory czynił, pracował i działał, robił to wszystko dla samej istoty działania, potem zaczął zapytywać sam siebie o
sens głębszy ukryty w tychże działaniach, nawet w tych działaniach, jakie nie mają najmniejszego nawet znaczenia. Czy to, co robisz, a co warunkuje Ci
przeżycie, możliwość kupna prowiantu, życia na odpowiednim poziomie, choćby skromnym, jest sensem istnienia? Taki ktoś zastanawia się , czy praca jaką
wykonuje jest tak naprawdę komuś przydatne w głębszym znaczeniu, głębszym, acz proście rozumianym, bez żadnych PRowskich i marketingowo-korporacyjnych założeń. I okazuje się wówczas, iż szukanie większego sensu w codzienności, nie ma większego sensu, bo sens mniejszy się znajduje, ale mniejszy w tej fazie emocji nie ma znaczenia. Bełkot na temat własnej egzystencji staje się bełkotem tym bardziej im bardziej nie jest ten "trzydzieści plus" odważyć się do działań, a bełkotem zatruwa swój rozum. Mniej więcej owo zatruwanie
rozumu tym bełkotem wygłada jak powyższe dwa zdania. Podobno pierwszym objawem kryzysu jest coraz częstsze zawieszanie spojrzenia
na osobnikach cokolwiek młodszych. Mój wzrok zawiesza się dość często na osobach z poprzedniej dekady. Gdy patrzę tak, w tym kierunku, w ich kierunku
powinienem się czuć ja bohater filmu " Americam beautty", tyle, że on miał po czterdziestce. Spoglądający na małoletnie osobniki " trzydzieści plus"
odczuwa pociąg nieodparty seksualny graniczący z wyuzdanymi fantazjami. Na domiar złego miesza się z odczuciami ojcowskimi, czy opiekuńczymi. Zaczyna
się tworzyć w "chorym" umyśle matematyczny zbiór wspólny, złożony z popędów seksualnych, perwersyjnych wyobrażeń z na wskroś ojcowskim instynktem, chęcią przytulania, oddawania bliskości i bezpieczeństwa. Osobnik będący
urodzonym w poprzedniej dekadzie powoduje odczucie do tej pory nieznane,
odczucia nie zahamowane i nie chcące być zahamowanymi. Chęć spoglądania na tych "dwadzieścia plus" i sprawowania opieki nad nimi, opieki w każdym jej
rozumieniu i pod każdym względem jest niewyobrażalnie potrzebna. Bohater "American beautty" widział obiekt swych westchnień lądujący w płatkach róż,
taki osobnik " trzydzieści plus" nie wie, czy woli obiekt widzieć w tych płatkach, czy sam się jeszcze w nie zanurzyć.
Problem z tymi „dwadzieścia plus” polega na tym, że albo chcą się zabawić czując magię bezpieczeństwa albo zakochują się na amen, niestety ja zawsze trafiam na tych pierwszych. Ci pierwsi są słodcy, nieokrzesani, zwariowani, mali i filigranowi, na pierwszy rzut oka namiętni, chętni i pozbawieni zahamowań. Ci drudzy, którzy akurat mi się nie trafiają, są tak samo słodcy, ale mniej zwariowani, mają poukładane w głowie, albo tak im się wydaje, niestety tacy mi się nie trafiają, jak trafią to są zainteresowani z zupełnie innym sensie, nie w takim o jakim marzy „trzydzieści plus”.
Mam 32 lata. Większość rzeczy wzbudza we mnie agresję, te zjawiskowo pozytywne mnie irytują lub zmuszają do niepotrzebnych zastanowień.
Dziś jadąc rano autobusem mpk do pracy stanąłem przy otwarty oknie by czuć jak wiatr wieje mi w twarz, jak agresywnie otwiera mi powieki. W pewnym
momencie, wsiadł ktoś, kto z uwagi na jego służbowe ubranie był zapewne kierowcą pojazdów miejskiej komunikacji. Natarczywym i zdecydowanym ruchem
zamknął mi okno, zamknął dostęp do nieświeżego miejskiego powiewu, ale powiewu dostarczającego więcej orzeźwienia niż sam pojazd pełen spoconych ludzi. Wzbudził agresję we mnie jako w "trzydzieści plus", przemilczałem mimo kropli na moim czole. On był o piętro wyżej, był "czterdzieści plus"jako kierowca poczuł się jak zarządca autobusu, a mógłby być bardziej... bardziej i usiąść gdzieś gdzie nie ma przeciągu. Każdy autobus jedzie taka
trasą, że po jednej stronie ma strefę bardziej nasłonecznioną, a po drugiej mniej. W końcu na jakimś postoju dwóch panów około pięćdziesiątki stwierdziło: "
przed południem to autobusami jeżdżą sami emeryci". Poczułem się, co najmniej dziwnie, wręcz nieswojo i dołująco. Spojrzeli na mnie i dodali:
"...albo młodzież". Nie wiedziałem, czy mam poczuć się młodo, czy odebrać jako ironię.
W drodze powrotnej w tramwaju przede mną siedziała parka, ona przeciętna, zrobiona, nie ładna, ale zrobiona. On, jeden z tych, którzy są z samego
założenia przystojny. Miał usta iście w stylu art deco, wąskie, acz wypełnione, z kącikami opadającymi ku dołowi do szczęki. Jeden z tych, który
z samej definicji jest atrakcyjny, przystojny. Ucałował ją, po czym wysiadłwszy, zza szyby tramwaju uśmiechnowszy się delikatnie, pomachał ręką,
obejrzał, poczekawszy aż tramwaj odjedzie, odszedł. Urocze. Czy mnie na to jeszcze stać?
Ty, który jesteś dwadzieścia plus, nie pędź przez te kilka lat do kolejnej dekady, nie warto, a jak już dobiegniesz na przekor wszystkiemu, wtedy
napisz, co będzie potem i po co biegłeś.